sobota, 19 października 2013

DEAD: ALIVE- XIX

Loguję się na bloggera zasadniczo tylko w weekendy, kiedy piszę i publikuję kolejny rozdział Deada i w ogóle organizuję bloga i wiecie, jakie uczucie jest najlepsze? Że Wy, czytelnicy, doskonale wiecie, że rozdziały są zazwyczaj w weekendy, a i tak odwiedzacie tego bloga z poczuciem, że nowości nie ma. Nawet nie macie pojęcia, jak Was kocham.

***

  Zasada numer jeden: nie ma rzeczy niemożliwych. Gdybyś się naprawdę uparł, to za jakąś godzinę siedziałbyś w samolocie na Malediwy. Inną sprawą byłyby konsekwencje napadu i kradzieży pieniędzy, ale prędzej czy później ta podróż na Malediwy by się odbyła. Brzmi z deka bezsensownie, ale to ma drugie dno. Poza tym, przecież życie jest zbyt krótkie, żeby ciągle się ograniczać. Tak powie większość ludzi.
  Więc dlaczego są te ograniczenia? Dlaczego ludzie postępują tak głupio wobec siebie i cały czas tworzą kolejne blokady? Dlaczego egoizm potrafi tak zniszczyć ludzi? Bo czy jest jakaś sprawiedliwość w tym, że ktoś sobie leci pięćdziesiąty raz samolotem i to do pracy, bo mieszka na drugim końcu świata, a ktoś ledwo uzbiera pieniądze na bilet? Głupie jest, że to wszystko zrobił człowiek. Mówimy, że to my jesteśmy z każdej strony ograniczani, ale to samo robimy w stosunku do innych, całkowicie nieświadomie. Ale nawet o tym nie myślimy, bo człowiek zazwyczaj sądzi, że jest bezkarny i że to wszyscy się na niego uwzięli. 
  Ktoś kiedyś powiedział, że Bóg przy tworzeniu pierwszej kobiety i pierwszego mężczyzny nie zdawał sobie sprawy, co właśnie robi. Nie wiedział, że jedna rasa ludzka potrafi tak psuć świat, który przecież kiedyś był całkowicie poukładany, nie było tego całego bałaganu. Być może ta osoba miała rację. Być może Bóg teraz łapie się za głowę i sam nie wie, co się dzieje na tej dziwnej, pełnej sprzeczności planecie. Być może jego przeciwnik, diabeł, zaciera ręce z uciechy na ten widok.
  Albo ani Bóg, ani diabeł nie istnieją. Może są to zwykłe motywacje do prowadzenia lepszego trybu życia, do bycia dobrym człowiekiem. 
  Ale jednak te kwestie, chociaż interesujące, mające wielu nachalnych, wścibskich fanów na karku, nie mają logicznego wyjaśnienia. 
  Człowiek rozumny. Czy nazwa istoty, którą jesteśmy, jest do końca prawdziwa? Przecież gdyby człowiek był rozumny, mądry, to by nie popełniał głupstw, nie czyniłby złych rzeczy. Ale jednak to robi. Kradnie. Zabija. Poniekąd dobrzy ludzie też kradną i zabijają, bo zmusiło ich do tego życie, inni źli ludzie.
  A taki żołnierz, który nosi broń w kieszeni? Którego dusza jest pobrudzona innymi duszami jego ofiar? Jest dobrym człowiekiem, czy złym? Czy może być kopią Adama, czy nie?
  A może Joel Zatzmichen nie jest złym człowiekiem? Może gdzieś w środku jego umysłu jest chęć naprawienia tego zepsutego świata? Może to tylko pozory? 
  Może Tomlinson ma więcej na sumieniu niż Zatzmichen, pomimo faktu, że do nikogo nie strzelił z pistoletu? Może Joel został przez niego sprowokowany? Naiwność i idealizm Louisa zirytowały go na tyle, że postanowił doprowadzić pewne kwestie do jasności? Przecież Tomlinson też mógł zaleźć komuś porządnie za skórę. Mógł kiedyś zrobić coś, o czym nikt nie wie, ale gdyby o tym powiedział, straciłby ludzi, którzy jako ostatni wciąż mu ufali i wierzyli w jego dobroć. 
  Louis Tomlinson był w trakcie łamania swojej obietnicy, która kołatała mu w głowie podczas opuszczania USA parę lat temu. Walczył ze swoją fobią, która osiągnęła ekstremalne wielkości. Bił się z myślami, z własnymi nerwami, wytykał sam sobie błędy, obrażał swoją osobę. Przełykał ciężko ślinę, dłonie wycierał w czarną marynarkę, starannie dopasowaną do białej koszuli i podwiniętych jeansów. Pokazał paszport, cierpliwie słuchał, jak ludzie wokół niego cicho szeptali "Patrz, to on. To Tomlinson". Ze stoickim spokojem zauważał swoją postać na okładkach gazet trzymanych przez ludzi. Bez nerwów ciągnął za sobą swoją czarną walizkę na kółkach.
  Ale gdy stanął idealnie pośrodku wielkiego, nowojorskiego lotniska, gdy zobaczył wielki napis nad drzwiami "Miłego pobytu w Nowym Jorku!", jego serce biło tak mocno, zaczął się tak przeraźliwie bać, że miał ochotę wyjąć z portfela pieniądze, kupić bilet powrotny do Paryża i wrócić do chłopaków. W ciągu jednej doby odbył dwie podróże samolotem, wyglądał na potwornie zmęczonego i zestresowanego. Ludzie nawet nie ukrywali faktu, że na niego zerkali, robili mu zdjęcia, mrużyli oczy, jakby nie byli pewni, czy czasem zaraz nie wyjmie pistoletu z kieszeni i nie zacznie strzelać. Albo czy ktoś go zaraz nie zabije. I chyba ta druga opcja była najbardziej prawdopodobna i myśl ta zdążyła go ocucić na tyle, że zdołał głęboko odetchnąć i chociaż trochę uspokoić tętno. 
  I właśnie wtedy Louis przełamał swoją największą barierę. Dokonał czegoś, co teoretycznie uważane było za niemożliwe. Ale przecież mówione już było, że nie ma rzeczy niemożliwych. Stał na terytorium tak bardzo znienawidzonych Stanów Zjednoczonych z niemiłym uczuciem deja vu. 
  Parę lat temu też tu był, z tą różnicą, że chciał uciec i prawie by mu się to udało, ale rozpoznali go nieodpowiedni do konspiracji ludzie. Wtedy jego największym sukcesem była ucieczka policji. Parę godzin potem na płycie tego samego lotniska pierwszy raz stanął Zayn Malik. Wyszedł z odprawy i zobaczył Nicki, jego aktualną dziewczynę, oraz Liama, jego przyjaciela. Jakiś miesiąc potem spotkał się z Louisem. Oto przykład tego, jak bardzo przeplatają się ze sobą ludzkie życia. Ktoś wyżej doskonale sobie wszystko planuje.
  Jak można było się domyśleć, do Louisa zaczęli podchodzić pierwsi dziennikarze. Chłopak odruchowo spojrzał się za siebie- zawsze stał za nim Harry, Zayn, Liam i Niall. Ale nie tym razem. Wtedy pierwszy raz od dłuższego czasu poczuł się, jakby Zayn jeszcze wcale go nie znalazł. Bo może faktycznie tak było? Może Zayn wcale nie odnalazł tego Louisa, którego chciał? Malik chciał odzyskać dawnego, wesołego przyjaciela, a nie chłopaka, który całe dnie milczy, czasem z niewiadomych przyczyn ma szkliste oczy. Tym razem też tak było, ale Louis w porę się opamiętał, bo otaczało go kółeczko wścibskich ludzi zadających pytania. Ich głosy mieszały się i razem uderzały w chłopaka, który malał w oczach, tracił siły. 
  W pewnej chwili ruszył do przodu, starając się kroczyć pewnie i szybko. Nic nie mówił. Zaciskał nerwowo wargi, jedna ręka ciągnęła walizkę, a drugiej pięść zacisnęła się mocno. 
- Ochrona! - wrzasnął, coraz bardziej się wściekając. Zjawiła się zaskakująco szybko. Tłum dziennikarzy zaczął się powiększać coraz bardziej, dołączyli się ludzie, którzy znudzeni czekaniem na samolot, postanowili pooglądać sobie Tomlinsona na żywo. Louis postanowił skorzystać z tego, że grupka mężczyzn w niebieskich kombinezonach próbowała uspokoić i jednocześnie wyprosić ludzi z kamerami i mikrofonami z terenu lotniska. 
  Odetchnął z ulgą, gdy poczuł świeży powiew powietrza na swojej rozgrzanej i zarumienionej z nerwów twarzy.
- Ain't got no cash, ain't got no style, ain't got no girl to make you smile, but don't worry! Be happy!
  Louis spojrzał na czarnoskórego, niskiego faceta, siedzącego na zimnym bruku przy wyjściu z lotniska. Śpiewał piosenkę i grał na gitarze, przed sobą położył rozwiniętą chusteczkę higieniczną, a na niej kamień, żeby nie pofrunęła. Miał ledwo parę centów i jednego dolara. 
- Co się pan gapisz? - odezwał się niespodziewanie, przestając grać. Poprawił szarą czapkę na łysej głowie. - Tak bardzo polubił pan mój śpiew? Hę?
  Louis nic nie odpowiedział, nawet się nie ruszył. Wpatrywał się tylko w żebraka, a w głowie miał kompletną pustkę. 
- Zaraz, zaraz! Ja pana kojarzę!
- Domyślam się - wycedził jednak Lou.
- Proszę, proszę, Louis... Tomlinson! Ale ubaw! Boże święty, co za kabaret!
  Chłopak stojący bezruchu i nieczujący nawet mrozu, nie potrafił określić, czy śmiech żebraka był radosny, czy ironiczny.
- Widzisz pan, jakie ludzie prowadzą nędzne życie? Muszę grać na zajebanej od jakiegoś nieszczęśnika i w dodatku rozwalonej gitarze i drzeć mordę, żeby uzbierać na piwo.
- Piwo? - powtórzył.
- No. Bo rozgrzewa. Ale co możesz o tym wiedzieć, co? Pan ma tyle tysiaków, że sobie dupę nimi podciera. Polityk jebany.
- Nie jestem politykiem. - Powiedział Louis, ignorując przekleństwa czarnoskórego mężczyzny.
- Ale pan nim będzie. 
- Nawet do świąt nie dożyję - mruknął i wyjął portfel, ale powstrzymał go ponowny śmiech żebraka.
- Panie, nie chcę twoich dolarów. W dupie mam pańskie dolary. Chcę Bugatti, zapas piwa, dom i kobietę. Ale i tak jestem szczęśliwy. Bo... jak to było w tej piosence? In every life we have some trouble, but when you worry you make it double, so don't worry. Be happy!
  Louis i tak schylił się do mężczyzny i pod kamieniem położył pięćdziesiąt dolarów. Nie oczekiwał słowa takiego jak "dziękuję", nie oczekiwał niczego. Przez chwilę słuchał, jak żebrak śpiewa cierpkim, ironicznym tonem głosu. 
- Uważaj, żeby nikt ci tego nie ukradł, jak ty komuś gitarę - mruknął. Chwycił za walizkę i powoli zaczął iść w kierunku parkingu dla taksówek.
  Louis był całkowicie roztrzęsiony, a krótka rozmowa z biedakiem jeszcze bardziej go rozbiła. Chłopak nie potrafił zrozumieć, dlaczego życie jest takie niesprawiedliwe. Dlaczego pod lotniskiem żebrak śpiewa piosenkę o byciu szczęśliwym? Dlaczego nie miał pieniędzy na to cholerne Bugatti, już nie mówiąc o tym, że gdyby nie on, to nie kupiłby i tego głupiego piwa? Dlaczego ludzie są tak nieczuli?
  Do Louisa dotarło, jak źle się działo na tym świecie. I co w tym wszystkim było najgorsze? A to, że to my, ludzie, do tego doprowadzamy. Z dnia na dzień jeszcze bardziej bałaganimy nasz świat! To przez nas są żebracy i bogacze, którzy mają wszystkich w głębokim poważaniu. Chociaż teoretycznie nie ma feudalizmu, to tak naprawdę mało kto traktuje wszystkich równo. Gdzie jest ta cholerna demokracja? Równość wobec prawa? W ogóle równość wszystkich ludzi? Dlaczego ludzie mają czelność oceniać innych?
  Możemy zadawać sobie te wszystkie pytania, możemy chcieć coś zmienić, ale i tak będziemy stać w martwym punkcie, bo wystarczy nam jedna porażka, żeby machnąć ręką, powiedzieć, że zrobi to za nas ktoś inny, ktoś lepszy i odejść, poddać się! To jest najgorsza rzecz, jaką możemy zrobić: poddać się! Bo może to właśnie w nas ktoś pokłada nadzieje, może to w nas jest coś, czego innym ludziom brakuje! A nawet nie może, ale na pewno: my wszyscy powinniśmy się razem dopełniać i ignorować nasze wady, bo one zawsze będą, perfekcja nie istnieje. Ale zawsze można spróbować, żeby zapanowała. Tylko nam się nie chce. Musi dojść do skrajnej sytuacji, człowiek musi wpaść w fobię, przejść załamanie psychiczne, żeby zrozumieć pewne kwestie. I to jest debilne, bezsensowne. Zabijamy samych siebie. Zabijamy ten świat. To cud, że w ogóle istniejemy. 

Harry

- Styles, wstawaj, ciocia Liama robi śniadanie. 
- Nie śpię przecież - mruknąłem, podnosząc się na łóżku. Przetarłem oczy i mój wzrok wyostrzył się na tyle, że zdołałem zobaczyć Nialla w miarę wyraźnie. Stał przy drzwiach i rzucił we mnie poduszką. - Uspokój się, kretynie. Poduszka w twarz niekoniecznie jest potrzebna na pobudkę, dobra?
  Niall tylko się roześmiał i wyszedł z pokoju, tradycyjnie nie zamykając za sobą drzwi. To była jedna z paru wad Nialla: nie zamykał za sobą drzwi. Nie wiedziałem, czy miał już taki głupi nawyk, czy mu się nie chciało, czy zapominał, czy może było to przyzwyczajenie z domu, ale cholernie mnie to irytowało. Rano jednak nie byłem w stanie się denerwować. Wstałem z łóżka, założyłem skarpety, chwyciłem bluzę leżącą na podłodze i wyszedłem z pokoju. 
- Hej, Harry - usłyszałem głos Zayna.
- Co ty taki... ogarnięty? - zdziwiłem się. - Ostatni się obudziłem?
- Niezupełnie. Louis jeszcze śpi. Niall do niego zaglądał godzinę temu, podobnie jak do ciebie. Nie chciał go jeszcze budzić, bo powiedział, że należy mu się porządny sen.
- A mi to niby się nie należy? - oburzyłem się. - Louis wyspał się w szpitalu.
- Nie wspominaj o szpitalu - mruknął Malik. 
- Ups. Przepraszam.
- Pisałem z Nicki. 
- Kiedy?
- Dzisiaj wysłała mi SMSa. Napisała, że u niej wszystko w porządku i że jest w Manchesterze, ale jutro jednak wraca do domu.
- Tak szybko? 
- Widzisz, nikt nie ma humoru do imprez - westchnął. - Ostatnio wszystko zrobiło się takie smutne i pesymistyczne, co?
- Dziwisz się?
- No nie, ale... rany, kiedy my w końcu będziemy mogli normalnie żyć? 
- I tak najgorzej z nas wszystkich ma Louis.
- Taaa. Teoretycznie tak.
  Weszliśmy do kuchni, w której siedział przy stole Liam i Niall mieszający swoją kawę z mlekiem. Ciocia Liama postawiła talerz z tostami, po czym złapała torebkę i powiedziała:
- Liam wie wszystko co i jak, czujcie się jak u siebie, ja idę do pracy. - Ucałowała nas każdego w czoło, uśmiechnęła się i chwyciwszy niebieski płaszcz, wyszła z domu.
- Kochaną masz ciotkę, Liam - rzekłem i złapałem jednego tosta. 
- Jak ma gości, to jest miła. Idę obudzić Louisa, bo nie lubi zimnej kawy - odparł Liam i poszedł na górę, przeskakując przez stopnie.
- Louis lubi zimną kawę - zaprzeczyłem. 
- A ty skąd wiesz? - zapytał Zayn, siorbiąc swoją. 
- Bo dałem mu kiedyś gorącą, to powiedział, że woli, jak ostygnie. Zresztą, nieważne.
- Przecież Louisa tu nie ma! - wrzasnął nagle Liam, tak głośno i niespodziewanie, że każdy z nas podskoczył na krześle.
- Jak to nie ma?! - zirytował się Niall. - Przecież widziałem rano, jak śpi!
- To nie był Louis, kretynie! - w drzwiach pojawił się wściekły Liam. - To była poduszka zakryta pościelą!

cdn


   


piątek, 11 października 2013

DEAD: ALIVE- XVIII

Cześć! Chyba zauważyliście, że zrobiłam sobie krótką przerwę, ale myślę, że było mi to potrzebne. Jeden tydzień byłam chora, zasmarkana i nawet mówić nie mogłam, więc siedziałam te siedem dni w domu, przykuta do łóżka, ale w takim stanie wena nie jest zbyt łaskawa. Drugi tydzień miałam kompletnie zawalony, domyślacie się, dlaczego- zaległości, a właściwie to ich nadrabianie. No właśnie. Plus wyjazdy do ortodonty, bo ja, sierota, zrobiłam sobie coś z aparatem. Słowem mówiąc, czasu brak, chęci też. Dzisiaj jednak znalazłam te dwie godziny dla Was. Mam nadzieję, że to docenicie. Ach, i prosiłabym o komentarze, żeby chociaż dzisiaj było więcej, wiecie, tak urodzinowo, haha. ILY.

***

Charles de Gaulle International Airport, Paryż
Niall

  Jakby nie spojrzeć, całe moje życie składało się z paradoksów. Jedne były mniejsze, drugie większe, ale wszystkie tak samo bezsensowne, ale przecież takie są paradoksy. Największym jest fakt, że zadaję się z Tomlinsonem, osobą, którą kiedyś uważałem za mordercę i nie miałem za grosz szacunku w stosunku do niego. Kolejnym paradoksem było to, że stałem, jakby nigdy nic, na płycie paryskiego lotniska. Pierwszy raz byłem w Paryżu, w ogóle we Francji, więc była to dla mnie dziwna sytuacja, bo teoretycznie były to takie małe wakacje, ale jednak każdy z całej naszej piątki wiedział, że w każdym momencie może coś się stać i należało brać dosłownie wszystko pod uwagę, nawet takie coś, jak podłożenie bomby. Może i brzmi to trochę dziwnie i desperacko, ale jeśli ktoś próbuje zabić człowieka, to i takie coś nie jest dla niego niczym specjalnym, prawda?
  Sam lot trwał jakieś dwie godziny, które upłynęły zaskakująco szybko, jedynie zostawiłem swoje słuchawki na odprawie w Londynie, ale zdążyłem już oswoić się z myślą, że najprawdopodobniej nigdy ich już nie zobaczę, ale to nieistotne. W samolocie wydarzyło się coś conajmniej dziwnego. Do Louisa podszedł jakiś chłopak, na oko w naszym wieku, czyli nie za młody i nie za stary (skromnie mówiąc) i poprosił go o autograf. Louis był już tak znudzony tym całym szumem wokół jego osoby, że na dobrą sprawę nawet nie przyjrzał się swojemu "fanowi", westchnął, uśmiechnął się sztucznie, wymazał kartkę jakimiś niezgrabnymi literami i facet odszedł. Chciałem powiedzieć, że coś tutaj nie gra i że to było conajmniej dziwne, ale nie chciałem ponownie znosić humorów Louisa. Szczerze mówiąc, to zaczynał mnie on powoli przerażać, nic nie mówił, a jak już się odzywał, to mówił cicho i zdecydowanie zbyt spokojnie. Myślał, myślał, myślał, ciągle coś analizował. Gdy Zayn poruszał ten temat, że powoli się od nas oddala, Lou zaczynał się denerwować, więc Malik zazwyczaj machał ręką, wzruszał ramionami i trochę obrażony odchodził. Ale Louis chyba zawsze taki był. To znaczy, kiedyś bardziej tryskał energią i optymizmem, lecz teraz było inaczej. Pobyt w szpitalu i krótka śpiączka, w ogóle cały ten wypadek po drodze do Manchesteru, dał mu mocno w kość i to wcale nie w pozytywnym sensie. Stał się ponury, a jego realizm niebezpiecznie zbliżał się do granicy z pesymizmem.
  Wszyscy szliśmy za Liamem, ze spuszczonymi głowami, zmęczeni i bladzi, jedynie sam Payne miał w sobie na tyle energii, że był w stanie złapać taksówkę i powiedzieć kierowcy, na jaką ulicę ma jechać. Samo lotnisko nie było w Paryżu, tylko w Roissy-en-France, niewielkiej miejscowości obok paryskiego centrum, dlatego jazda trwała jakieś dobre dwadzieścia minut.
  Ciotka Liama, szczerze mówiąc, mieszkała w ładnej okolicy. Nie były to przedmieścia, ale też nie samo centrum, była to jedna z mniej zatłoczonych uliczek ze skromnymi, ale za to zadbanymi i zachęcająco wyglądającymi kamienicami. Stanęliśmy na chodniku naprzeciwko oszklonej bordowej werandy. Harry z nieodgadnionym wyrazem twarzy spojrzał na odjeżdżającą taksówkę, Zayn stał obok Louisa i wpatrywał się w niego, ja stałem i z zaciekawieniem oglądałem, jak ciocia Payne'a ozdobiła werandę, a było to zrobione dosyć... hm, oryginalnie. Na szybach wisiały legendarne łapacze snów, kolorowe sznurki z doczepianymi pięknymi piórami, w kącie stał czerwony, słomiany fotel, a na drewnianej podłodze leżał ręcznie robiony kolorowy dywanik.
- Twoja ciocia to wszystko sama robiła? - spytałem. Liam posłał mi zabijające spojrzenie, którego nie zrozumiałem. - O co ci chodzi? Mnie się to podoba, w końcu coś innego, a nie cały czas nowojorski modern, ile można?
- Moja ciocia jest dosyć specyficzna, ale jest całkowicie w porządku. Jej wadą jest niespotykana upierdliwość, dlatego... hm, Louis... nie zdenerwuj się zbyt mocno. Coś podskórnie czuję, że czeka cię najdłuższy wywiad w całym życiu.
  Louis tylko machnął obojętnie ręką.
  Liam otworzył drzwi do werandy i zapukał do właściwych drzwi wejściowych, też pomalowanych na bordowo, więc wszystko ładnie się ze sobą komponowało. Minęły dobre trzy minuty, zanim otworzyły się, a w drzwiach pojawiła się uśmiechnięta kobieta.
- O Boże! Liam! - krzyknęła i objęła chłopaka. - Jak ja cię dawno nie widziałam. Matko święta, jak ty szybko rośniesz, ile ty masz już lat? Dwadzieścia?
- Dwadzieścia cztery - uściślił, uśmiechając się. Po chwili odwrócił się do nas. - Ehm, ciociu, poznaj moich kumpli. Blondyn to Niall, obok niego Zayn, ten w lokach to Harry, a obok niego Louis.
- Pan Louis? - zdumała się. - Och, miło pana mi... widzieć. W ogóle wszystkich mi was miło widzieć, ale pan Tomlinson to prawdziwa...
- Niech mi pani mówi po imieniu - odezwał się Lou błagalnie. - I niech mnie pani nie traktuje jak tego Tomlinsona z telewizji, bo to jakaś porażka.
- Masz rację, porażka - pokiwałą głową. - To znaczy, porażką jest ta cała sytuacja, ale nie pa... ty, Louis.
- Mniejsza z tym - wtrącił się Liam. - Możemy już wejść?
- Jasne, właźcie do środka.
  Sięgnąłem po swoją walizkę i powoli weszliśmy po schodkach, przeszliśmy przez niewielką, ale za to niesamowicie wyglądającą werandę, aż w końcu zamknięto za nami drzwi wejściowe.
  Dom wyglądał nieziemsko, jak na małą kamienicę, to wszystko, przynajmniej na pierwszy rzut oka, zostało świetnie urządzone. Podłoga była drewniana i w większości zakryta różnymi dywanami, które niby do siebie nie pasowały i tworzyły totalny nieład, ale jeśli bliżej się przyjrzało, komponowały się prawie idealnie. Naprzeciwko samego wejścia był kominek zrobiony z szarych kamieni, oczywiście się palił, po obu jego stronach stały pufki i małe stoliki ze stertą gazet.
  Powiesiłem swój płaszcz i powoli wszedłem do niewielkiego salonu.
  W oczy rzucała się gigantyczna sofa, przysięgam, zmieściłoby się na niej z dziesięć osób. Obok stała ława pokryta bordową serwetą, na której odciśnięte były ślady po kubku. Niewielki telewizor po drugiej stronie, dwa szerokie regały z książkami i przede wszystkim dużo obrazów oraz półek na ścianach. Obrazy nie przedstawiały żadnych widoków, były to raczej dzieła nawiązujące do kubizmu. Na suficie wisiał duży żyrandol, na parapecie przy oknie zasłoniętym ciemną roletą stała nieduża lampka i zdjęcia w ramkach, a pod tym parapetem stała pufka, na niej koc, brudny od kociej sierści.
- Mam kota - odezwała się ciocia Liama, łapiąc moje pytające spojrzenie. - Teraz pewnie siedzi u mnie w sypialni, bo nie lubi gości. Ale cóż, będzie musiał was wytrzymać przez ponad dwa tygodnie! - klasnęła entuzjastycznie dłońmi.
- Ze schroniska czy kupiony?
- Zwierząt nie powinno się kupować - od razu zrobiła się poważna. - Jeśli miałabym jakieś brać, to tylko schronisko. Ale w przypadku mojego kota, to go dostałam od sąsiadki, której kotka okociła piątkę małych, no i nie wiedziała, co z nimi zrobić. Więc jednego przygarnęłam.
- To miło z pani strony - zauważyłem.
- Liam! Usiądźcie wszyscy w salonie, ledwo chodzicie, przecież widzę. Dostaniecie coś do picia i jedzenia, a potem się rozpakujecie w pokojach, pójdziecie się myć i spać, bo macie takie wory pod oczami, że aż wstyd ludziom się pokazywać.
  Zaśmiałem się cicho. Liam miał całkowitą rację, jego ciotka była oryginalną osobą, ale to była zdecydowanie jej pozytywna cecha. Była dosyć pulchna i niska, miała legginsy w azteckie wzory, białą koszulę, wisiorek na szyi, bransolety z muliny na dłoniach i japonki na stopach. Długie blond włosy, grzywkę zawijała za ucho, usta malowała bordową szminką, powieki ciemnym cieniem, a policzki dosyć intensywnym różem. Znowu można by pomyśleć, że nic do siebie nie pasuje, ale to wszystko świetnie ze sobą współgrało. Ciocia Liama wyglądała na naprawdę sympatyczną.
  Z kuchni wyszedł Liam, a za nim nieco zakłopotany Zayn i Louis. Harry zdążył się rozłożyć na sofie w salonie.
- Niall, chcesz jabłko? - spytał Payne i usiadł na kociej pufie.
- Nie siadaj tutaj, debilu, to miejsce wyznaczone dla kota. Chcesz mieć kłaki na dupie? - zauważyłem.
- I tak pewnie ma - mruknął Styles.
- Mów za siebie - Liam rzucił jabłkiem w Harry'ego. Ten spojrzał na niego spode łba i teatralnie ugryzł kawałek czerwonego owoca.
- Wszystko tutaj jest czerwone - Zayn rozejrzał się po pokoju.
- Ale przytulnie - wzruszyłem ramionami. - Louis, co o tym sądzisz?
- Ja? - Louis wydawał się być wyrwany z zamyślenia. - Ja... no, hm, jest ładnie.
- Daj spokój, Niall. Nie widzisz, że chłopak ledwo żyje? Louis, naprawdę powinieneś iść się kiwnąć - rzekł Zayn.
- Każdy z nas powinienen iść spać.
- Jest dopiero osiemnasta!
- Zanim umyjesz swoją zakłaczoną dupę, Liam, to miną trzy godziny - Harry zaczął się głupio śmiać, aż w pewnej chwili zachłysnął się skórką od jabłka.
- Ciocia! Pomóc ci? - krzyknął Payne. - I tak pomogę - mruknął. Wstał z pufki i poszedł do kuchni.
- Wiecie co? - Louis podniósł się z sofy. - Ja pójdę już spać.
- Nie jesz nic? - zdziwiłem się.
- Nie jestem głodny. Chcę tylko spać.
- Chodź, pokażę ci twój pokój - Liam położył wiklinową tackę z kubkami i talerzem z ciastkami na ławie. Lou bez słowa chwycił swoją torbę i zaczął wchodzić po schodach za Liamem.
- Nie martwi was to? - Harry podniósł się, słysząc, że nadchodzi ciocia Liama, więc wolał usiąść kulturalniej, niż miał to w zwyczaju.
- Ale co? - Zayn zmarszczył brwi.
- Louis jest całkowicie rozbity!
- Harry, jak ty byś się czuł, gdyby...
- Skończ zadawać pytania, Zayn. Zacznij działać! - syknął Styles. - Nie czułbym się najlepiej i z jednej strony go rozumiem, ale przecież nie może cały czas się nad sobą użalać, a my klepać go pocieszająco po plecach, zwłaszcza, że ludzie z ZR chcą go załatwić!
- Czy ty aby nie przesadzasz, Harry?
- Czy wy sobie robicie ze mnie jaja?!
- Nie. Sądzę, że ty też jesteś zmęczony i zaczynasz dramatyzować.
- Gówno prawda.
- Co się dzieje? - Liam zeskoczył z przedostatniego stopnia na podłogę. - O czym mówicie?
- Louis dostaje bzika, a my szału, bo zachowuje się jak debil! - odpowiedział Harry. - On nie chce nam o niczym mówić!
- A o czym może nam mówić, jak wszystkie fakty są już nam znane?! Tego, co siedzi mu w głowie i co aktualnie czuje, nawet nie da się opisać.
- A pieprzysz głupoty, Zayn.
- Harry ma rację - odezwał się Liam. - Tak dłużej nie może być.
- Wiecie co? Niczego dzisiaj nie wymyślicie, wasze mózgi działają coraz oporniej - westchnąłem. Sięgnąłem po ciastko i rzuciłem je Harry'emu. - Jedz. Przyda ci się trochę węglowodanów.

Louis

  Gdy tylko Liam pokazał mi mój pokój, zatrzasnąłem za nim drzwi i oparłem się o nie ciężko, nasłuchując kroków kumpla. Gdy usłyszałem, że jest już na parterze i zostałem w końcu sam, westchnąłem i opadłem na łóżko. Świeża pościel leżała po jego lewej krawędzi, ale nie chciało mi się nawet sięgnąć po poduszkę.
  Byłem zmęczony. Nie, zmęczenie to słowo, które nie określało zbyt dobrze mojego samopoczucia, byłem taki senny, że czasem myliłem to uczucie z wręcz umieraniem, powolnym traceniem świadomości. Bo najprawdopodobniej tą jakże cenną świadomość traciłem. Gubiłem się w tym, co dzieje się wokół mnie, robiłem wszystko mechanicznie, odpowiadałem na różne pytania tak samo, nie wygłaszałem satysfakcjonujących stwierdzeń. Wszystko mnie męczyło- śmiechy, obelgi, pochwały, krytyka, poproszenie o autograf, kamera, flesze, przyjaciele, pytania o samopoczucie, jakby nie wiedzieli, że czuję się źle. Z jednej strony chciałem to powtarzać, żeby podkreślić, jak cholernie źle ze mną jest, ale to zmęczenie mi na to nie pozwalało. Wolałem odpowiedzieć "tak" i mieć święty spokój, nie irytować ludzi swoim zachowaniem, chociaż i tak to robiłem. Toczyłem zaciętą wojnę ze swoim umysłem, ze swoimi wspomnieniami, myślami, ale przede wszystkim z rzeczywistością, która powolutku zaczynała mnie zwalać z nóg, podstawiać haki, publicznie wyśmiewać.
  Tyle w nas sprzeczności, człowiek jest najdziwniejszą istotą na całym świecie. Logiczne myślenie tak naprawdę jest nierealne. Wiemy o sobie tak mało...
  Coś zasyczało. Trochę zirytowany podniosłem głowę. Poczułem, że coś dotyka mojej stopy.
- Kot. - Powiedziałem sam do siebie. - To jest kot. Gruby, włochaty kot.
  W rzeczy samej, kot ułożył się obok poduszki leżącej obok moich stóp i najwyraźniej nic nie robił sobie z mojej obecności. Typowe. Nawet kot miał mnie w głębokim poważaniu.
  Zmusiłem się do wstania z łóżka i wypakowania spodni dresowych, w których miałem zamiar spać. W mojej torbie panował totalny chaos, wszystko wciskałem po kolei na ostatnią chwilę, więc żeby dokopać się do spodni, musiałem wszystko wyrzucić na podłogę. Chwyciłem spodnie i otworzyłem drzwi.
  Stanąłem na korytarzu i rozejrzałem się, próbując się domyślić, gdzie jest łazienka. Iść się myć i spać- jedyna dla mnie przyjemna perspektywa.
- Louis dostaje bzika, a my szału, bo zachowuje się jak debil!
  Natychmiast się zatrzymałem.
- Pieprzysz głupoty, Zayn.
- Tak dłużej nie może być!
- Ups - mruknąłem ponuro.
  Przypomniałem sobie sytuację przy autostradzie, słowa Zayna, wypowiedziane pod wpływem gwałtownych emocji, ale za to całkowicie prawdziwych emocji. Przecież jasne było, że to wszystko działo się przeze mnie. Na litość boską, urodziłem się całkowitym tchórzem i przez to ginęli niewinni ludzie.
  Najbardziej chyba bolesny w tym wszystkim był fakt, że moi przyjaciele też tak sądzili.
  Tchórz.
  Zgiń.
  Powinieneś nie żyć. Chcą ciebie martwego.
  Poczułem, że czas zamienić mój plan w rzeczywistość.

cdn