czwartek, 28 marca 2013

XVIII

Harry

  Nienawiść.
  Mocne słowo.
  Jak to jest: nienawidzić?
  Czy w ogóle da się kogoś nienawidzić, czy to może wyraz, który wyrzucamy z siebie razem z wydechem, żeby sobie ulżyć? Żeby się poczuć usprawiedliwionym? Bo nienawidzimy. Czyli jesteśmy zwolnieni z wszelkiego dobroczynnego działania. Po co komuś pomagać, narażać siebie i swoje bezpieczeństwo, skoro można tego kogoś popchnąć, pokazać mu środkowy palec i odejść? Bo nie lubimy. Bo nienawidzimy. Nienawiść jest usprawiedliwieniem współczesnego społeczeństwa.
  Czy nienawiść przechodzi po czasie, czy towarzyszy nam do końca życia? Jeśli znienawidzimy, nie będziemy w stanie już kochać. Tolerować. Żyć z tą osobą w zgodzie.
  Czy jeden czyn jest w stanie sprawić, że kogoś znienawidzimy? Czy nienawiść oznacza, że nie zasługujemy na miłość? Na szczęście? Na radość?
  Dlaczego czujemy się niekochani? Odpowiadamy: bo nikogo nie obchodzimy. Czy tak naprawdę jest? Czy jesteś tego pewny? Może sam sobie wmawiasz, że każdy ma cię w dupie, mówiąc nieliteracko, pogrążasz się w tej myśli całkowicie, aż w końcu to staje się prawdą. Nie zależy ci. Robisz z siebie ofiarę. Przecież ty chcesz dobrze, ale wszyscy są dla ciebie przeszkodami, których nie jesteś w stanie przejść. Bo ci się nie chce. Od razu na starcie twierdzisz, że to nie ma sensu, po czym odchodzisz. I oczekujesz, że ludzie będą za tobą biec i wołać "Hej, my cię kochamy, nie możesz nas opuścić, nie poddawaj się!". Czujesz się urażony, bo tak się nie dzieje. Płaczesz w nocy w poduszkę, modlisz się, żeby czarodziejskim sposobem ktoś się obok ciebie pojawił i pocałował w czoło. Och, jakże ty jesteś naiwny!
  Jesteśmy bezludnymi wyspami. Czy chcemy ją zaludnić?
  Nienawidzę cię.
  Słowa rzucone na wiatr, który nas do końca życia będzie popychał na skraj urwiska. Od nas zależy, czy się odwrócimy i pójdziemy pod prąd, czy pozwolimy się z niego zepchnąć i na tym nasze ludzkie życie się skończy.

  Nienawidzę Louisa Tomlinsona.
  Och, Harry, szukasz sobie kozła ofiarnego? Widzisz, czasem słodki uśmiech i potrząśnięcie loczkami nie wystarczy.
  Nienawidzę Tomlinsona.
  Nie znasz go, twój upity umysł nie zdołał zarejestrować całego planu wydarzeń na tamtej imprezie. A może to ty ją zabiłeś, co? A może ta dziewczyna wypiła drinka, w której ktoś rozpuścił tabletkę gwałtu, w toalecie straciła przytomność i uderzyła głową w twardą posadzkę, a ten nieszczęśnik stał obok niej?
  Nienawidzę Louisa.
  Ty cioto.
  Idiota!

- Harry.

  Harry, Harry, Harry, jak Boga kocham, zmienię sobie imię.

- Otwórz oczy.

  Hej, Louis, co powiesz na drinka? Tym razem się nie upiję!
  Kogo ty okłamujesz, Harry.

- Boże, on żyje?
- Zamknij się, Payne.

  rippin' my heart was so easy
  launch your assault now
  take it easy

- Liam?! Wytłumaczysz mi, co tu się dzieje?!

  raise your weapon
  raise your weapon

- Ja nic nie rozumiem. Styles, kurwa, to nie jest zabawne.

  one word 
  and it's over

  raise your weapon, Harry.

- Otworzył łaskawie oczy, to już coś.
  Liam i Nick stali nade mną.
  A ja leżałem na podłodze.
- Co to ma być?
  Ku zdumieniu wszystkich, Nick zaczął się śmiać. Normalnie ten dźwięk byłby przyjemny, ale teraz słyszałem wszystko pięć razy głośniej i miałem ochotę go walnąć w twarz, żeby przestał.
- Nick, uspokój się, do cholery! - Liam był zły.
- Przepraszam - wykrztusił Nick - ale to było tak dziwne, że aż śmieszne. Weszliśmy do pokoju Liama i zastaliśmy rozhisteryzowanego Harry'ego, który znienacka upadł na podłogę, bo zemdlał.
- Srałeś w gacie ze strachu, Nick - odezwała się nagle Nicki, którą dopiero teraz zauważyłem od dosyć długiego czasu. Szczerze mówiąc, nie wyglądała najlepiej. Miała szopę włosów na głowie, jakby dopiero wstała po długiej drzemce, wory pod oczami i zaschnięte usta. Nawet się nie uśmiechała, podobnie jak Liam. Spięcie między nimi było wręcz namacalne, co było totalnie zaskakujące, bo nigdy nie byli tacy źli na siebie. Chciałem zapytać, o co chodzi i co się w ogóle stało, ale moje mięśnie twarzy były dziwnie ciężkie i poza  tym, to byłem tak naładowany negatywnymi emocjami, że wolałem nic nie mówić, żeby nikogo nie urazić. Czułem się, jakbym zmarł i odrodził się na nowo, tylko, że jako zły człowiek, którym zresztą byłem.
  Powoli się podniosłem. Nie miałem zamiaru wstawać, tylko się doczołgałem do łóżka Liama i oparłem się o nie swoimi plecami. Zobaczyłem swoje odbicie w lustrze wiszącym na ścianie. Moje uwielbiane przez tylu ludzi loki były jeszcze bardziej pokręcone, ale pewnie z powodu, że był totalnie skołtunione. Zaschnięte łzy na policzkach nadal przypominały mój atak rozpaczy mający miejsce kilka minut temu. Zaczerwienione oczy, co ostatnio było w sumie normalną sprawą... nie mogłem się na siebie patrzeć. Na sam mój widok brało mnie obrzydzenie.
- Liam - przerwała ciszę Nicki. - Wytłumacz mi, co się dzieje.
- Nicki, na... - zaczął mówić Liam, ale jego siostra konsekwentnie mu przerwała wypowiedź, podnosząc ręce do góry i mówiąc:
- Przestań pieprzyć głupoty, że wszystko jest w porządku, dobra? Coś się z tobą dzieje od dłuższego czasu i ja chcę, muszę to wiedzieć. Cokolwiek to jest, obiecuję, że was nie wydam, przecież nigdy tego nie zrobiłam, prawda?
  Liam spoglądał na nią bez słowa. Nicki była nieugięta.
- Może wam będę potrafiła jakoś pomóc - dodała, już ciszej i mniej natarczywie.
  Po paru minutach Liam, który przez cały ten czas intensywnie nad czymś myślał, westchnął głęboko, trochę zirytowany, ale też zrezygnowany.
- Dobra, to i tak nie ma sensu - powiedział.
- Więc?
  Chłopak podszedł do swojej komody, jakby chciał coś zrobić, ale się rozmyślił. Odwrócił się do siostry i zaczął mówić.
- Harry ucieka przed policją, a my mu w tym pomagamy.
  Uważnie przyjrzałem się Nicki, ale ta wydawała się być niewzruszona tym faktem i maksymalnie skoncentrowana oraz spokojna.
- Dlaczego? - zapytała tylko. - To znaczy, dlaczego Harry ucieka przed policją?
- Bo został oskarżony o pomoc Tomlinsonowi w morderstwie.
  Na sam dźwięk jego nazwiska przeszedł mi dreszcz po plecach. Wzdrygnąłem się, co zauważył chyba Nick, zerkając na mnie, ale po chwili odwrócił swój wzrok z powrotem na siostrę Liama.
- To wszystko zaczęło się od dnia, kiedy Zayn poszedł do szkoły, wiesz kiedy, wtedy policja krążyła i ta cała sytuacja z Niallem...
- Wiem. Konkrety, Liam.
- Policja szukała osób, które w jakimś stopniu znają Louisa. Nie udało im się...
- Zawołali Zayna do sekretariatu, również i mnie - przerwałem Liamowi, bo mówił zbyt chaotycznie i niedokładnie. - Policjanci po krótkim przesłuchaniu zawieźli mnie na komendę, gdzie była jakaś Diana, która zaczęła zeznawać przeciwko mnie. Gliny miały już jeden dowód przeciwko mnie, a ja nie byłem w stanie się usprawiedliwić, bo byłem na tej pieprzonej imprezie, ale nic, do cholery, nie zrobiłem. Nie mam żadnych świadków ani nic.
- Wierzymy Harry'emu - dodał Nick. - Chcemy mu pomóc.
- Miałem przespać w policji jedną noc, ale gdy podwieźli mnie na chwilę do mojego domu żebym mógł wziąć swoje rzeczy, wpadłem na pomysł, żeby uciec oknem w toalecie, no i to zrobiłem. Teraz mam jeszcze bardziej przesrane, ale nie miałem nic do stracenia.
- No tak, ale skoro jesteś niewinny, to dlaczego uciekłeś? - Nicki zwróciła się do mnie.- Policja teraz nie będzie taka przychylna.
  Liam i Nick wymienili między sobą jakieś znaczące spojrzenia. Powstrzymałem się przed sarkastyczną uwagą w ich kierunku.
- Ponieważ traktowali mnie jakbym był Tomlinsonem - wycedziłem. - Założyli mi kajdanki i odzywali się wulgarnie w stosunku do mnie, chociaż byłem kulturalny.
- I to jest jedyny powód, tak? - Nicki pokręciła głową. - Nie dziwię się, że Liam zaoferował ci pomoc, bo zawsze był zbyt... jakby to powiedzieć... miękki?
- Harry to mój przyjaciel, miałem go zostawić na lodzie? - zirytował się Payne.
- Nie powiedziałam tego, ale... Harry, jakbym powiedziała, że ci nie wierzę, to co byś zrobił?
  Przekląłem w duchu. Ta dziewczyna chyba wyczuwała moje tajemnice węchem.
- Nie wiem - odpowiedziałem szybko. - Nigdy o tym nie myślałem, bo byś tego nie zrobiła.
  Nicki przygryzła nerwowo swoją wargę i oparła się o ścianę. Odwróciła się do Liama.
- A Zayn?
- Jego ostatnio widzieliśmy, kiedy szedł do sekretariatu.
- Jakieś domysły?
- Powiem ci prawdę, Nicki. Zayn jest mądrym facetem, zdążyłem go dobrze poznać. Nie postępuje pochopnie i na pewno wie, co robi. A właściwie, co zrobił.
- Mamy pewną teorię - odezwał się ostrożnie Nick.
- Możesz jaśniej? - wtrąciłem się. Nick spojrzał na mnie z wahaniem.
- Zayn... Zayn był kiedyś dobrym znajomym Louisa. I... myślimy, że... poszedł go szukać.
- Skąd to wiecie? - zapytałem ostro.
- Widziałem jego zdjęcia, przypadkowo. Poszedłem po encyklopedię do jego pokoju i spomiędzy książek wypadł mi jakiś notatnik-album, który otworzył się na jego zdjęciach z Bradford. Większość przedstawiała Zayna i Louisa. Nie trzeba być jakimś mózgowcem, żeby poskładać sobie wszystko w jedną całość, to śmierdzi na kilometr tym, że Zayn postanowił mu pomóc - odezwał się Liam. - A ja, jak już powiedziałem, znam Zayna i wiem, że nie jest idiotą. Skoro postanowił pomóc Tomlinsonowi, coś musi być na rzeczy - dodał, już nieco pewniej.
- Gówno prawda! - prychnąłem.
- Liam, Boże, dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? - Nicki zaczęła kręcić głową z niedowierzaniem.
- Bo myślałem, że...
  Przerwały mu nagłe wibracje w kieszeni. Liam wyjął swój telefon i spojrzał na wyświetlacz.
- Jezu, znowu jakiś dziwny, nieznany numer - warknął. - Odrzucę to.
- Nie! - krzyknął nagle Nick. - Odbierz to!
- Po co? To nieznany numer!
- Odbierz, co ci szkodzi?
- Boże! - sarknął, ale posłusznie odebrał połączenie.
- Weź na głośnomówiący - szepnęła Nicki.
- Halo? - odezwał się Liam. Nikt mu nie odpowiedział.- Halo?! - krzyknął, zirytowany.
- Liam? - ktoś zaczął mówić. Liam nagle pozieleniał na twarzy.
- Zayn?
   Wlepiliśmy wzrok w Liama i telefon, jakbyśmy byli świadkami tego, że Payne został właśnie właścicielem wygranych pięciu milionów dolców.
- Liam... ja...
- To Zayn! - Nick zaczął skakać wokół Liama jak pies. Nicki nie ruszyła się nawet o milimetr, miała nieodgadniony wyraz twarzy. Ja również nie miałem zamiaru podnieść swojego tyłka, wszystko i tak słyszałem.
- Zayn, gdzie ty, do cholery, jesteś?! - Liam zaczął wściekle mruczeć do telefonu, żeby czasem jego matka nic nie usłyszała zza drzwi.
- Liam, przepraszam cię, ale to nie jest zbyt dobry moment na kłótnie.
- Gdzie jesteś?! Gdzie byłeś?! Coś ty najlepszego zrobił?!
- Jestem na przedmieściach miasta. Nie wiem, co to za ulica, co to w ogóle za dzielnica, jakieś totalne zadupie.
- Opisz miejsce, w którym się znajdujesz.
- Więc... są tylko bloki, zarośnięte trawniki, zdemolowane śmietniki, chodniki i ławki. Czasem przejdzie obok mnie jakiś żul albo dresiarz. Bloki nawet pomalowane nie są, albo były jakieś dziesięć lat temu.
- Zayn, jesteś na Kudanie.
- Co? To się tak nazywa?
- Nie, kiedyś tam byłem z Nickiem i sami wymyśliliśmy taką nazwę. W sumie nie wiem, dlaczego Kudan, ale wiemy, gdzie jesteś. To chyba jedyna taka obskurna dzielnica na obrzeżach Nowego Jorku. Teraz słuchaj uważnie: znajdujesz się jakiś kilometr od campingu, gdzie jest również domek Nicka. Wyróżnia się tym, że jest po prostu ładny, bo inne są już dawno porzucone, a ten jest zadbany. Z łatwością go zauważysz. Musisz tam iść, jutro się tam zjawimy.
- Dobra, ale w którą stronę mam się udać?
- Niedaleko jest taki sklep spożywczy, jedyny w tej dzielnicy, na wschód od niego. Możesz się zapytać kogoś o ten camping.
- To się raczej nie skończy dobrze - odparł ponuro.
- Co? Dlaczego?
- Potem, a właściwie jutro, Liam. Dzięki.
- Zayn, ty jesteś sam?
- Ja? No tak, a z kim miałbym być?
- Dlaczego po prostu nie wrócisz do domu? Jaja sobie robisz, czy co? Matka tu zawału niedługo dostanie, zresztą jak każdy z nas, jeśli się zgubiłeś, co jest i tak bez wyjaśnienia, to po prostu się kogoś zapytaj o dojazd, a nawet my tam przyjdziemy, Boże, Zayn, ty idioto, nie da się ciebie zrozumieć, jak Boga kocham...
- Liam, uspokój się! - skarciła go Nicki.
- Liam, ja kończę.
- Dobra, ale...
- Jest obok ciebie Nicki?
- No tak, a nawet jeszcze jest...
- To ją pozdrów.
- Zayn? Zayn!
- Rozłączył się - powiedział Nick.
- Boże, co za kabaret - warknął Payne. - Nicki, masz...
- Wiem - przerwała mu, myśląc nad czymś.
- Ej, dostałem wiadomość od Nialla - odezwał się Nick, czytając zdziwiony jego treść na telefonie.
- Co napisał?
- Że jego matka załatwiła mu na jutro dzień poza szpitalem.
- To znaczy, że...
- Że będzie w domu.
- Dziwne.
- Jak się ma szurniętą matkę, to wszystko jest możliwe.
- Ale to przecież dobrze się składa - zdziwiła się Nicki. - Pójdzie z wami.
- Nie wiem, czy to jest dobry pomysł, czy w ogóle nam pozwolą, bo...
- Niall pójdzie z wami i nie ma żadnego "ale", do cholery! - zdenerwowała się. - Nie ma mowy, żeby siedział jutro sam!
- Dobra, pogubiłem się - odezwałem się po swoim długim milczeniu. Wzrok Liama, Nicki i Nicka w końcu skierował się na mnie. - Jak jutrzejszy dzień będzie wyglądać?
- Ty prześpisz się w tym pokoju, Nicki będzie nas kryć, to znaczy właściwie ciebie, bo ja przecież nie mam się przed kim ukrywać. Z rana pójdziemy po Nialla i udamy się do domku campingowego Nicka na Kudanie.
- Beze mnie, nie idę z wami, nie mogę - wtrącił się Nick.
- Czyli pójdę ja, Harry i Niall. Tam spotkamy się z Zaynem i wszystko się w końcu wyjaśni.
- Nie do końca wszystko, bo pozostał jeszcze aspekt Tomlinsona - zauważyłem.
- To mówię, że wyjaśni się za pomocą Zayna! - zirytował się.
- Potem wrócicie do domu wszyscy razem i będziecie żyć długo i szczęśliwie, tak? - zaczęła się śmiać Nicki. Liam zgromił ją wzrokiem, ale ona zdawała się tego nie zauważyć.
  Nick zaczął coś mówić do Liama, Nicki roześmiała się jeszcze bardziej, ale ja się totalnie wyłączyłem. Nie miałem ochoty tego słuchać.
  Nie odczuwałem już nawet wyrzutów sumienia, że nie powiedziałem im o swoim śnie-przypominajce, nie chciało mi się niczego już łączyć w całość, układać i drążyć, szczerze mówiąc. Mój mózg wołał już stanowczo "Nie", a ja się z nim całkowicie zgadzałem.
  Wcale nie podzielałem entuzjazmu Liama i Nicka. I nie uwierzyłem Zaynowi, że jest tam teraz sam. Byłem wręcz stuprocentowo pewny, że chce pomóc Louisowi i na pewno coś już zrobił. Pomyślałem, że mógłbym Malika wykorzystać jako taką przynętę, do której uczepił się Tomlinson.
  A obiecałem sobie, że Tomlinsonowi się nie upiecze. Czułem po kościach, że jest za coś winny, a może nawet to on zabił dziewczynę, która zaprosiła mnie do tańca na tej pieprzonej dyskotece.
  W duszy wypowiedziałem mu wojnę.
  Czas, żeby podnieść swoją broń*. Czyż nie?

cdn

***
Rozdział inspirowany piosenką Deadmau5- Raise Your Weapon (unieś swoją broń) 

piątek, 22 marca 2013

XVII

Harry

  Bum, bum, bum.
  Muzyka dudniła mi w uszach, czułem się wspaniale. W sumie trudno mi było określić, czy powodem mojej nagłej i jakże zaskakującej euforii była muzyka trans, która bez przerwy była puszczana przez klubowego DJa, dzięki któremu nocny klub w Bradford zamienił się w małe Miami, czy alkohol, którego tej nocy sobie nie żałowałem. Bo dlaczego niby miałbym?
  Poprosiłem barmana o kolejnego drinka, to był chyba piąty. Ale wszystkie były malutkie, więc nie byłem pijany. To znaczy, jeszcze nie byłem pijany na tyle, żeby zacząć mieć schizy czy coś w tym rodzaju. W moim organizmie jeszcze było spokojnie, czego nie można było powiedzieć o ludziach, którzy kręcili się na parkiecie. Kręcili?! Boże, to był istny kabaret! Prawie nagie dziewczyny robiły seksowne ruchy, a przynajmniej tak im się wydawało, mężczyźni... uhm, korzystali z tego, że nie były one do końca trzeźwe, a poza tym, to niektóre osoby leżały zdeptywane na podłodze, nikt nie wiedział, czy one tańczą, czy rzygają, czy robią jeszcze coś innego. Każdy był zainteresowany swoim nosem. I dobrze.
  Szczerze mówiąc, czułem się trochę żałośnie, siedząc na krzesełku przy barze, sam jak palec. Ogólnie to miałem wrażenie, jakbym miał z trzydzieści osiem lat i był alkoholikiem bez żony i bez dzieci.  Chciałem jeszcze bardziej rozgryźć ten aspekt, ale mój mózg buntował się przeciwko logicznemu myśleniu, więc postanowiłem odłożyć to na kiedy indziej.
  Barman postawił przede mną drink. Mruknąłem "dziękuję", czego pewnie i tak nie usłyszał, bo wszystko zagłuszało dudnienie muzyki house.
  Obok mnie usiadła jakaś dziewczyna w dosyć skąpej sukience o złotym odcieniu. Miała brązowe włosy, ogólnie rzecz biorąc, była ładna i zadbana, co szczerze mówiąc na takich dyskotekach jest rzadko spotykane. Widocznie byłem jednym z tych farciarzy, którym się to udaje raz na jakiś czas. Miałem jednak zamiar bez większego zainteresowania odwrócić swój wzrok i powrócić do kieliszka, ale owa dziewczyna nie spuszczała ze mnie wzroku. Starałem się to olać, ale po paru minutach nie było to tyle dziwne, co zwyczajnie irytujące. Ponownie odwróciłem swoją głowę w jej kierunku. Nie wydawała się być speszona, że ją przyłapałem na gorącym uczynku.
- Ej! - odezwała się wnet, co mnie tak zaskoczyło, że aż podskoczyłem na swoim krześle. Przez alkohol słyszałem chyba wszystkie dźwięki pięć razy głośniej i wyraźniej. Denerwujący lok wpadł mi do oka, ale byłem zbyt leniwy, żeby podnieść dłoń i poprawić swoją nieogarniętą czuprynę włosów. Loki były dla mnie przekleństwem, nie chciałem jednak ich ścinać, bo wyglądałbym jeszcze gorzej, niż zwykle. - Twój drink. - Kiwnęła głową w stronę mojego kieliszka.
- Co z nim? - odparłem, nie odwracając się w jego kierunku.
- Wylał ci się.
- Co? - spytałem. Zerknąłem w stronę kieliszka, który teraz leżał, a jego zawartość stworzyła dosyć imponujących rozmiarów kałużę na blacie. - Jak to się stało? - zdziwiłem się. Zacząłem oglądać swoje dłonie, jakby na nich był wypisany cały przebieg wydarzeń.
- Jesteś już tak uchlany, że nie pamiętasz, co robisz? - spojrzała na mnie z dezaprobatą. Otworzyłem usta, chcąc coś powiedzieć, ale zaplątał mi się język, przez co wyszło mi niezrozumiałe dla nikogo, nawet dla mnie samego, jakieś "aoeeaoesf".
- Nie jestem pijany, jeszcze nie, wiesz, imprezka jest - wykrztusiłem, ale bardziej to brzmiało jak "nje jeztem bijany, jeszszcze nje, fjesz, impresua jezt".
- Zatańczysz? - zmieniła nagle temat, przez co ponownie się zdziwiłem. Szczerze mówiąc, to tej nocy wszystko mnie wyjątkowo dziwiło.
- Co?
- Idziesz zatańczyć? - powtórzyła, zniecierpliwiona.
- Czy ty mnie prosisz do tańca?
- A co przed chwilą powiedziałam?
- Czy zatańczę.
- Rozumiesz to?
- Nie.
- Nieważne. - Dziewczyna wstała i poprawiła swoją sukienkę. Przez moment gapiłem się na nią, nie rozumiałem, o co jej chodzi.
- Dobra! - odezwałem się też niespodziewanie. - Idziemy zatańczyć.
- Alleluja! - mruknęła, ale po chwili uśmiechnęła się. - Tylko zaczekaj momencik, muszę do toalety.
- W porząsiu.
  Dziewczyna odeszła, zostawiając mnie na krześle przy barze. Powróciłem do wpatrywania się w tłum ludzi, który wyglądał teraz inaczej. Albo mi się tylko wydawało. W każdym razie, wszystko mi zaczęło wirować w oczach, tak w jednej chwili, zupełnie niespodziewanie, nagle, znienacka. Jakbym założył jakieś dziwne okulary. Wydawało mi się, że ludzie robią fikołki, czołgają się po podłodze i robią inne różne rzeczy, które można zobaczyć chyba tylko w filmach porno. Światełka skakały mi to tu, to tam, miałem wręcz wrażenie, że do mnie biegną, skupiają się przede mną, chcą mnie pogryźć czy coś. Spojrzałem na dłonie. Moje linie papilarne wyglądały jak niekończące się labirynty bez wyjścia. Czy one nie robiły się czasem zielone, jak liście rosnące na tym drzewie obok mojego dawnego przedszkola?
  Ktoś przede mną stanął, chociaż w rzeczywistości nic takiego się nie wydarzyło. Mówił coś do mnie. Szeptał jakieś bzdury. Czy ja mam schizofrenię?
  Poderwałem się ze swojego miejsca, poczułem, że wszystko, co przed chwilą wypiłem, koniecznie chce wydostać się na zewnątrz. Rozpychując się przez dziki i wrzeszczący tłum, pobiegłem w kierunku łazienek, powstrzymując torsje. Zataczając się, otworzyłem drzwi i ignorując ludzi znajdujących się w toalecie, wpadłem do kabiny, gdzie była jakaś dziewczyna z chłopakiem. Zwymiotowałem prosto do sedesu.
  Pochylając się nad kiblem, przez głowę przechodziła mi tylko jedna myśl.
  Jestem totalnie, totalnie, totalnie zachlany.
  Powoli wstałem i równie wolnym krokiem, podążyłem w kierunku umywalek. Odkręciłem kran, spłukałem twarz. Spojrzałem w lustro.
  Błyskawicznie się odwróciłem.
  Widok, który trafił do moich oczu, sprawił, że znowu zachciało mi się rzygać, ale nie miałem nawet czym.
  Na podłodze leżała dziewczyna.
  Ta sama dziewczyna, która mnie poprosiła do tańca.
  Była cała we krwi. Czerwień była dosłownie wszędzie. Miałem wrażenie, że nagle cały świat stał się czerwony. Czerwień, czerwień, odstraszająca, paskudna czerwień. W jednej chwili znienawidziłem ten kolor.
  Mimowolnie krzyknąłem, mój głos sam wyszedł z mojego wnętrza.
  Ta dziewczyna była martwa.
  Zabita.
  Obok niej klęczał jakiś chłopak. Brązowawe włosy, przerażona i nic nierozumiejąca twarz. Miał otwarte, zaschnięte usta, jakby też krzyczał, ale jego głos utknął gdzieś w krtani.
- Co ty robisz?! - wydarłem się, przerywając okropną ciszę, która bardziej dudniła mi w uszach, niż muzyka grana przez DJa na sali. - Co ty, do kurwy nędzy, robisz?! Co ty zrobiłeś?! Co to ma być?!
  Cały drgałem. Piekły mnie oczy. Dziękowałem Bogu, że mam zapchany nos z powodu kataru, bo odór krwi pewnie by sprawił, że i ja bym zemdlał, a cholera wie, co by zrobił ten chłopak.
- To... nie... - szeptał, kręcąc głową.
- Dlaczego jej nie pomożesz?!
  Miałem zamiar uklęknąć nad ciałem dziewczyny, ale po prostu wrosłem w zimne kafelki obskurnej ubikacji.    
  Jedna, wielka pustka. Prawdopodobnie nigdy nie poczuliście takiej pustki, jaką ja wtedy właśnie poczułem.
  Człowiek tak jakby myśli o wielu rzeczach równocześnie, ale potem zdaje sobie sprawę, że nie wie nic. Pojedyncze zdania skaczą mu w głowie, robią totalny bałagan w porządku, który tam układał przez całe swoje dotychczasowe życie.
  Odzywa się w nim strona racjonalna, która każe uklęknąć i zacząć reanimować dziewczynę, ale też jest druga strona, która działa pod wpływem emocji. Impulsywnie. I ona każe zaatakować tego chłopaka.
  A taki człowiek stoi i myśli o wszystkim, i o niczym. Przełyka tylko ślinę i zastanawia się, co się stało. I co się z nim stanie.
- No pomóż jej! Dlaczego nic nie robisz?! - krzyknąłem znowu, sam nie ruszając się ze swojego miejsca, szok mnie całkowicie sparaliżował.
  Ktoś nagle wszedł do toalety, nie zwróciłem uwagi, kto to był, bo gapiłem się jak zahipnotyzowany na tego chłopaka i na martwą dziewczynę. 
  Dlaczego on to zrobił?
  Dlaczego ją zabił?
  Dlaczego jest teraz zdziwiony?
  Dlaczego, kurwa, płacze?
  Ktoś mnie boleśnie złapał za ramiona i równie brutalnie uderzył w twarz.
  Jedyny dźwięk, który doszedł do moich uszu, był krzyk. Przeraźliwy, męski krzyk.
  Byłem pewny, że to był głos tego chłopaka. Tego mordercy.
- Nie!

  Raptownie się podniosłem na swoim łóżku na strychu Nicka. Serce biło mi jak szalone, cały się spociłem, nawet dłonie miałem okropnie lepkie. Oddychałem spazmatycznie, straciłem wręcz panowanie nad swoim ciałem. Wywróciłem się z łóżka, robiąc zapewnie hałas, ale nie dbałem teraz o to: fragmenty snu skakały mi szaleńczo w głowie, układając się w potworną całość.
  Najgorsze było to, że to nie był sen.
  Mój mózg w pewnym sensie przypomniał sobie to, co się wydarzyło na tamtej imprezie.
- Louis Tomlinson, kurwa, to był on! - zacząłem mówić sam do siebie przytłumionym głosem. Zataczając się jak pijany, chwyciłem w dłonie kawałek szkła, który traktowałem ostatnio jako nieduże lusterko.
  Moje włosy to była po prostu tragedia. Wielka szopa ciemnych loków, które prosiły się o litość w postaci szamponu, odżywki i grzebienia. Twarz miałem zarumienioną z powodu gwałtownych emocji, które się pojawiły w moim śnie-koszmarze. Oczy ze śpiochami, zaczerwienione, a pod nimi wielkie wory. Oblizałem suche usta.
  Odrzuciłem gdzieś za siebie to szkło. Zacząłem oglądać swoje drgające dłonie z obgryzionymi paznokciami z nerwów.
  Pierwszą zabitą dziewczyną okazała się ładna nastolatka, z którą zawarłem, co prawda pijany, znajomość.
  A kim był morderca?
  Cóż... może jednak Tomlinson nie jest taki niewinny, jakby się mogło zdawać.
  Czyli jednak go znam.
- Harry, spadamy stąd.
  Nick widocznie od dłuższej chwili stał na szczycie schodków i mnie obserwował.
  Po tonie jego głosu zrozumiałem, że coś jest nie tak.
  Bez zbędnych słów złapałem swoją torbę sportową.

- Radiowóz stoi jakieś cztery domy od nas na prawo.
  Liam wyglądał na zestresowanego, chociaż starał się ukryć ten fakt. Wyczułem jakieś spięcie między nim a Nickiem, musiało do czegoś dojść, ale miałem ani czasu, ani nawet chęci, żeby teraz rozwiązywać ten kłopot, chociaż trochę mnie to irytowało, bo praktycznie nie rozmawiali ze sobą, lecz na siebie nawzajem szczekali.
  Rodzice Nicka mieli wrócić do domu za jakieś dziesięć minut, policja odwiedzi go za jakieś pięć, co daje nam tylko pięć minut przewagi.
- Myślę, że musimy się udać do mnie - Liam znowu się odezwał. - Przenocuje tę jedną noc u mnie, potem...
- ...potem wepchnę go do naszego domu campingowego na przedmieściach - dodał Nick. - Tylko jak ty chcesz zatrzymać u siebie Harry'ego, geniuszu? Nie masz strychu ani nic!
- Nie rób problemu, Nick! - warknął Payne.
- Patrzę realistycznie. Chcesz, żeby Stylesa zobaczyła twoja mama? Wiesz, co by się potem działo?
- Nie zobaczy go, do cholery! Wejdzie przez balkon do mojego pokoju!
  Przysłuchiwałem się ich rozmowie, którą toczyli, jakby mnie w ogóle nie było i poczułem się bardzo niekomfortowo. Zdawałem sobie sprawę z tego, że przeze mnie mogą wpaść w niezłe tarapaty, o ile już to się nie stało. Pomimo to... wciąż mi pomagają, chociaż wiedzą, jakie mogą być tego konsekwencje. Przecież właśnie łamią prawo, wyciągając do mnie pomocną dłoń.
  Spojrzałem na Liama, który wykłócał się teraz z Nickiem. Zrobiło mi się trochę głupio, że go wcześniej nie doceniałem i traktowałem go z taką... wyższością. Mówiąc szczerze, to nawet nie wiem dlaczego. Ta cała sytuacja w pewnym sensie trochę mnie ocuciła i sprawiła, żebym ogarnął ten swój chudy tyłek i zastosował trochę empatii oraz żebym zrozumiał, że ludzie starają mi się pomóc, ale ja... ale ja tego nie doceniam.
  Nie doceniam tego, co mam.
  To wszystko było jak survival na najbardziej zaawansowanym poziomie.
- Dobra, Harry! - sprowadził mnie na ziemię Nick. - Zakładaj kaptur, zamaskuj się jakoś, idziemy.
- Ale... co?
- Nie pytaj, Styles. Jeżeli wyjdziemy z tego bez szwanku, wtedy... będzie, uhm, fajnie.
- Doprawdy? - mruknął Payne.
  Jasną sprawą było, że nie mogliśmy wyjść ot, tak, na ulicę, jakby nigdy nic. To byłoby istnym samobójstwem.
- Musimy iść w przeciwną stronę od glin, czyli w lewo, przez co będziemy do mojego domu szli trochę dłuższą drogą, ale potem bez problemu dostaniemy się do niego nawet publiczną drogą.
- Więc... jak chcesz to zrobić? Przecież jak wyjdziemy na ulicę, to na pewno nas złapią - chrząknąłem. Liam spojrzał na mnie, jakbym był idiotą, którym w sumie jestem i tak.
- Przez podwórka sąsiadów. To chyba logiczne?
  Zacząłem się nerwowo śmiać.
- Przecież ludzie mają okna. Zobaczą nas i opierdzielą, przez co zabiorą nam niezbędny teraz czas i policjanci nas zauważą na milion procent.
- Daj spokój, Harry, masz inne wyjście?
- No... nie.
- No właśnie. Mieszkamy na typowym amerykańskim osiedlu, tutaj każdy dom jest taki sam. Będziemy przechodzić tyłami, nikt nas nie zauważy, bo z tamtej strony są tylko dwa okna.
  Chciałem coś jeszcze dodać, ale radiowóz podjechał bliżej, co mnie jeszcze bardziej zestresowało. Dlatego podążyłem za Nickiem i Liamem, który jedną nogą był już na podwórku u sąsiada.
- Z przeskakiwaniem przez płot chyba już nie masz problemu, co? - uśmiechnął się lekko.
- W istocie, nie - odparłem.
  Trójką przebiegliśmy szybko przez pierwsze podwórko. Liam miał rację, nikt nic nie zauważał, co było w tej sytuacji tylko na naszą korzyść. Pomimo to wcale nie było to pocieszające ani poprawiające na duchu.
  Przechodziliśmy przez prawie ostatni ogród na tej przeklętej ulicy, kiedy Nick zatrzymał się nagle, zbijając nas z tropu..
- Co jest? - spytałem, wyprzedzając tym Liama, który już otwierał usta, żeby zapytać się o to samo. Nick skinął głową w stronę niedużego drzewka rosnącego na czyjejś posesji. A w zasadzie na coś, co było obok tego drzewka.
- To pies - odezwał się tym razem Liam.
- No.
  To był ładny husky, widocznie szczeniak, co z jednej strony było dla nas dobre, ale... zaczął przeraźliwie głośno szczekać.
- Cicho siedź! - warknął Nick. - Idź stąd!
- Uhm, Nick... to my raczej powinniśmy stąd iść - stwierdziłem cicho.
- Nick, chodźmy stąd, zanim narobi hałasu na tyle, że zbawi właścicieli!
  Nick przesunął się do nas jednak tylko o centymetr, a husky nie zamierzał przestać szczekać.
  Zauważyłem ruch w oknie tego domu.
- Ktoś nas zauważył! - krzyknąłem. Liam skarcił mnie za to wzrokiem, ale zaraz po tym znaczącym spojrzeniu odwrócił się w stronę okna, w którym poruszyła się firanka. Nick spoglądał to na psa, to na mnie, aż w końcu zrozumiał, co się dzieje, tak jakby w jego mózgu coś się odblokowało.
- Na co czekacie? - syknął.
- Na ciebie, idioto!
- To w nogi, kurwa!
  Zaczęliśmy szybko biec przez dosyć sporawą posesję, zdeptując po drodze rabatki. Na środku wypielęgnowanego trawnika znajdowało się oczko wodne, które cudem udało mi się ominąć, bo zauważyłem go w ostatniej chwili. Ku naszej irytacji, szczeniak zaczął biec za nami, robiąc hałas na tyle głośno, że poruszył chyba całe osiedle. Nick rzucał mu jakieś zabawki znalezione na trawie i próbował go nimi skierować w inną, przeciwną stronę, ale nic z tego. Z impetem przeskoczyliśmy przez drewniany płotek, prawie łamiąc sobie nogi, bo niski on nie był. Liam zaliczył bolesną glebę, ale zaraz wstał i nas dogonił. Pies został w tyle, a my wypadliśmy na, Bogu dzięki!, pustą ulicę.
- Nie zatrzymujcie się, biegnijcie w stronę domu Liama! - zawołał Nick. Poczułem bolesne ukłucie w klatce piersiowej.
- Jezu, kolka - wystękałem. Musiałem trochę zwolnić, na co naprawdę nie miałem żadnego wpływu, lecz Liam i Nick krzyczeli coś do mnie, zirytowani.
- Biegnę tak szybko, jak potrafię! - wydarłem się, co było niezbyt mądre z mojej strony, ale emocje mną zawładnęły do reszty.
  Wpadliśmy na podwórko domu Liama, który natychmiast zaprowadził mnie na tyły i wskazał palcem balkon, którym musiałem wejść do środka, bo jego mama była w domu, no a logiczne było, że nie mogła mnie zobaczyć.
  Resztkami sił zacząłem się wspinać, przeklinając z wysiłku.

Liam

  Bluzgając pod nosem, wpadłem jak burza do domu i nie ściągając nieco zabłoconych butów czy pogniecionej kurtki, pobiegłem po schodach na piętro.
- Liam? - mama krzyknęła do mnie, układając talerze w szafce kuchennej. Ta zwykła codzienna czynność wydawała mi się być śmiesznie odległa, jakaś z kosmosu. Chciało mi się krzyczeć, że to jakiś paradoks, ale pomimo wielkiego zmęczenia, mój mózg był jeszcze w stanie logicznie myśleć. Na szczęście.
- Minuta! - odpowiedziałem jej tylko, starając się przybrać normalny ton głosu. Nie miałem czasu na ocenę, czy mi się to udało, czy jednak wyszło mi to żałośnie i naciąganie.
  Otworzyłem drzwi balkonowe z takim impetem, że w pierwszej chwili wystraszyłem się, że je wywróciłem,  i natychmiast położyłem palec na swoich wargach, żeby pokazać Stylesowi, że ma siedzieć od tej pory całkowicie cicho, żadnego niepotrzebnego słowa, a nawet ruchu i gestu. Z trudem powstrzymywałem jednak śmiech, który niezbyt komponował się z naszą kryzysową sytuacją, bo chłopak wyglądał jak kupka nieszczęścia. Cały czerwony, z jedną, wielką szopą na głowie, a w dodatku w jego włosach zaplątały się liście, które spadły na niego prosto z drzewa podczas naszego niesamowitego sprintu.
 - Do mojego pokoju, już! - szepnąłem, wskazując palcem drzwi od mojego pokoju. Gdy tylko Styles zamknął je za sobą, już nieco spokojniejszy, zszedłem po schodach do mamy, która stała przed kuchnią, trzymając szmatkę w ręku.
- Co ty robisz? - była totalnie zdumiona.
- Ja... - zacząłem mówić, ale przerwał mi Nick, który wparował bez pukania do domu i głośno sapiąc, rzucił swoje buciory i zaczął pocierać czerwoną z wysiłku twarz.
- Nick?
- Dzień dobry - wymamrotał.
- Dlaczego jesteście tacy zmęczeni?
- Uciekaliśmy przed psem - odpowiedziałem szybko.
  Rozsądek kazał mi w końcu usiąść i opowiedzieć mamie całą prawdę. Z jednej strony wiedziałem, że mi pomoże, ale jednak ta niepewność ciągle była i za nic nie chciała zniknąć. Poza tym naprawdę nie chciałem jej dokładać na głowę jeszcze więcej problemów, od czasu "zaginięcia" Zayna jest kłębkiem nerwów, a nawet i to jest jeszcze delikatnym określeniem. Jej stan ducha było widać po zachowaniu, gestach i po wyglądzie. Po wszystkim. Serce mi się krajało na ten widok, bałem się razem z nią. Mogłem opowiedzieć jej o Zaynie i o Louisie i o ich dawnej znajomości oraz o moich i Nicka podejrzeniach, ale jednak czułem, że Malik nie byłby zadowolony. Zaufałem mu.
  A mojego zaufania nie można tak łatwo zdobyć.
  Poza tym zbyt długo w tym wszystkim tkwimy, żeby teraz na wszystko machnąć ręką i dać sobie spokój. Przecież nigdy nie można się poddawać, to wszystko w końcu kiedyś musi się skończyć. Prawda?
  I chociaż bardzo tego nie chciałem, powracając z Nickiem na górę do pokoju, gdzie był na ten czas bezpieczny Styles, miałem kolejne, świeże wyrzuty sumienia.
  Które w dodatku powiększyły się o długie kilometry, kiedy zauważyłem swoją siostrę, Nicki, stojącą w otwartych drzwiach mojego pokoju.
- Mam się śmiać, czy płakać? - mruknąłem pod nosem, pocierając dłońmi twarz.
- Liam, ona zobaczyła Stylesa? - Nick zaczął mi szeptać do ucha, nawet nie chciało mi się tego wszystkiego słuchać. Nie chciało mi się nic, marzyłem jedynie o spokoju ducha i o śnie, a jeszcze przed tym o długiej, gorącej kąpieli. Popchnąłem delikatnie Nicka i Nicki, która gapiła się na mnie, jakbym był papieżem czy coś w tym stylu. Nie powiedziałem nic, dosłownie nic.
  Nie skomentowałem nawet widoku Harry'ego Stylesa, który stał dokładnie pośrodku mojego pokoju, w którym panował wielki bałagan, trzęsącego się i szlochającego tak potwornie głośno, że nawet ktoś pozbawiony słuchu by go usłyszał.
  To był chyba najgorszy usłyszany dźwięk w całym moim dotychczasowym życiu.

cdn

edit kocham każdego z Was, pamiętajcie o tym. Każdy czytelnik siedzi w moim serduchu.

piątek, 15 marca 2013

XVI


Nick

 Harry najprawdopodobniej teraz spokojnie spał na strychu, a ja sterczałem w zimnej kuchni i pochylałem się nad deską do krojenia. Kuchnia była zimna (w sumie nie tylko kuchnia, ale nawet i cały dom) z powodu, że rodzice dopiero niedawno wrócili z miasta i nie zdążyli rozpalić kominka w salonie, a ja sam nie miałem zamiaru już nigdy tego robić z powodu niemałego wypadku, który miał miejsce jakieś dwa lata temu, ale ból wynikający z poważnie poparzonej całej ręki nadal czuję, na samą myśl o tym ciarki przechodzą mi po plecach. Wrzucałem wtedy dosyć sporawy kawałek drewna, ale niefortunnie przygniotłem sobie nim dłoń dokładnie pośrodku mini ogniska. Zanim zdołałem odblokować ją, cała moja ręka zdążyła zrobić się potwornie czerwona, ból nie do opisania. Na początku rodzice się ze mnie śmiali, zwłaszcza Hannah, ale po paru sekundach doszło do nich, że wcale nie żartuję i natychmiast zadzwonili po pogotowie, a moją rękę wsadzili pod kran, z którego lała się zimna, lodowata woda. Większej ulgi naprawdę nigdy nie poczułem, nawet wtedy, gdy zaliczyłem naprawdę trudną geometrię z matematyki. Gdyby nie to, pewnie bym nie zdał, a co za tym idzie- siedziałbym w klasie z totalnymi głąbami bez pomysłów na życie, którzy nie mają zamiaru nic zrobić ze swoją przyszłością, ba- wątpią, że takowa nadejdzie, bo twierdzą, że i tak przedwcześnie umrą z powodu przedawkowania czy coś w tym stylu. I w tym momencie wcale nie żartuję, kiedyś miałem okazję z takim idiotą rozmawiać. Co najciekawsze, nie zdawał się być tym faktem przerażony, mówił to z zadziwiającą lekkością, jakby to go w ogóle nie obchodziło. "Żyję chwilą, co nie? Po co matma komu, co nie? I tak umrę, bo przecież na bioli ta stara, cytata baba mówiła, że dawka narkotyków, jaką przyjmuję, jest śmiertelna, co nie?"- powiedział. Liam, który stał wtedy obok mnie, gapił się w niego ze zrezygnowaną miną, a ja nie wiedziałem, co odpowiedzieć, bo chłopak mnie zripostował. Gdy tylko zobaczył naszą reakcję, wzruszył ramionami i rzekł: "W końcu jestem realistą, co nie?". W tamtej chwili nie wiedziałem, czy bardziej mnie irytuje to jego "co nie?", czy jego światopogląd, który był i pewnie nadal jest, irracjonalny. Czasem zastanawiałem się, kiedy w końcu jego dilera zapuszkują w więzieniu, bo to przecież niemożliwe, żeby przez bite trzy lata handlował tymi prochami bez żadnych problemów. Albo dobrze się krył, albo kitował swoich klientów i sprzedawał cukier puder, a ci, co to ohydztwo kupowali, nie zorientowali się i to wciągali, a że i tak mieli już nierówno pod sufitem, zachowywali się idiotycznie i myśleli, że się naćpali. Przypomniała mi się nawet pewna impreza, to była chyba osiemnastka mojej dawnej koleżanki- w sumie nie mogłem jej nazwać nawet koleżanką, bo nie wiedziałem o niej dosłownie nic, oprócz tego, jak ma na imię. Zaprosiła praktycznie całą szkołę na swoją urodzinową imprezę, miała cały dom do dyspozycji, rodziców nie było. W sumie zabawa była w porządku, każdy robił demolkę, a ona i tak nie reagowała, może dlatego, że była totalnie zachlana. W każdym razie, znajdował się tam dosyć tajemniczy, niezidentyfikowany przez nikogo diler, który miał w zanadrzu różne substancje. Harry, który również nie był do końca trzeźwy, wziął jakiś proszek od niego, a potem... no cóż, zachowywał się co najmniej... inaczej. Gadał jakieś bzdety, że ma dziecko, ale je zabił, czyli już go nie ma i zakopał go w ogródku mamy, która jednak do końca nie jest jego prawdziwą matką, bo jest adoptowany, że zamierza zostać recepcjonistą w muzeum, że "przelizał się z bratem Liama", zaczynając od tego, że takowy nie istnieje. Potem, nie wiadomo skąd, w domu znalazła się policja, która bez zbędnych ceregieli wyłączyła muzykę i zajęła się dilerem, który chował się za kanapą, ale nic nie poszło po jego myśli, bo wystawały mu zza niej nogi. Nikt go już nigdy więcej nie widział, zniknął tak szybko, jak się pojawił. Po jakiejś następnej godzinie na tej domówce zaczęło robić się serio niebezpiecznie, jakiś facet wyjął broń i zaczął strzelać po lustrach, pokazując, jakim jest dobrym strzelcem. Ale ludzie żądali, żeby ściągnął swoje okulary, a chłopak ponoć miał okropną wadę wzroku, jednak nie zrażał się tym faktem i rzucił je na podłogę, mrużąc oczy tak, że praktycznie miał je zamknięte. Liam, który był w stanie jeszcze ruszać swoim też nie do końca już trzeźwym mózgiem, postanowił na tym zakończyć zabawę. Zgodziłem się razem z nim. Wywlokłem również Stylesa i Martina. Jakaś część mojego serca kazała mi również wygonić z tego wariatkowa siostrę, ale wkrótce przypomniało mi się, że ona wyszła już dwie godziny temu z jakimś chłopakiem. Tak więc w czwórkę opuściliśmy dom, zostawiając wszystkich ze ślepym chłopakiem z bronią i grupką ludzi, którzy postanowili puszczać petardy w kiblu.
  Z tych rozmyślań wyrwał mnie nagły ból palca. Spojrzałem w dół i syknąłem. Przeciąłem sobie palec nożem.
  Podszedłem do kranu i wodą zacząłem zmywać krew z palca, która nadal leciała z wąskiej, ale głębokiej kreski, zaciskając mocno zęby, żeby znowu nie syknąć z bólu. Drugą ręką otworzyłem szafkę wiszącą tuż nad moją głową i wyjąłem z niej pudełko po ciastkach, w którym znajdowały się nitki i inne bzdety tego typu, ale również bandaże i plastry. Chwyciłem jeden, wyjąłem go z papierka i przykleiłem na rankę.
- Pomidor z krwią. Świetnie. - Mruknąłem.
  Usłyszałem, jak ktoś wbiega do domu, głośnio tupiąc. Nie zwróciłem na to uwagi, myśląc, że to pewnie ktoś z rodziców. Przycisnąłem szmatkę do zranionego palca, chociaż i tak był już w plastrze, i zacząłem delikatnie wycierać deskę z mojej krwi.
  Uhm, no tak, Nick, ale twoi rodzice są już w domu.
  Odwróciłem się na pięcie i podszedłem bez pośpiechu do przedsionka.
  A tam stał czerwony z wysiłku, całkowicie zdyszany Liam. Miał prawie ściągniętą bluzę, trochę zabłocone buty i oddychając głośno i ciężko, stał podparty o ścianę.
- Liam? - odezwałem się, zdziwiony. Zacząłem masować swój palec. - A ty co tu robisz? Coś cię goniło, czy co? Nawet na zajęciach fizycznych tak nie wyglądasz.
- Nick! - wydusił z siebie.
- No co?
- Policja!
- Co?
  Westchnął głęboko i ściągając swoje buty nie używając rąk, podszedł bliżej mnie, patrząc na mnie przerażonym wzrokiem.
- Policja. Będzie tu za jakieś piętnaście minut.
  Spojrzałem na niego jak na idiotę. W mojej głowie zaczęły szybko przetaczać się różne myśli, pomyślałem o Stylesie, który leżał na strychu, nieświadom niczego.
- Skąd wiesz? - zapytałem się cicho.
- Są na początku ulicy, jakieś pięć domów od nas. U mnie już byli! Szukają Tomlinsona, to chyba jasne, ale na pewno odwiedzą twój strych, a tam jest Harry, którego zresztą też chcą złapać!
  Przechyliłem głowę na bok i zacząłem świdrować Liama wzrokiem. Nie, żebym wątpił w jego słowa, nic z tych rzeczy. Zbyt dobrze go znałem i rozpoznałem jego stan, stan, w którym teraz się znajdował. Był przerażony i wystraszony, to jasna sprawa, ale zauważyłem, że coś jeszcze musiało się stać, emitowała od niego wręcz jakaś nieprzyjemna energia.
  Och, na litość boską, szok, który siedział w jego środku i skręcił wszystkie jego wnętrzności w jeden potężny supeł, był wręcz namacalny.
- Liam - zacząłem cedzić słowa. - Co masz mi jeszcze do powiedzenia?
  Chłopak zacisnął boleśnie usta, które zdążyły zrobić się wręcz całe białe od siły nacisku.
- Liam! Dobrze wiesz, że twoje tajemnice w tym bagnie w niczym nie pomogą. Jezu, co się stało? Wiem, że byłeś u Nialla, Martin wczoraj w nocy mi pisał o tym i pytał się, czy też wpadnę, ale wykręciłem się kolejnym gównianym argumentem ze względu na bezpieczeństwo Stylesa. Co się tam stało?!
- Nick! Zaraz będzie tu policja! Boże, zajmijmy się najpierw Harrym, potem ci opowiem!
  Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokami. Wiedziałem, że to nie ma teraz żadnego sensu, emocje wręcz z niego się wylewały, jak woda z przepełnionej szklanki. Był roztrzęsiony, coś ewidentnie się stało i pewnie miało to związek z Niallem, bo z kim, z czym innym?
  Po minucie nerwowej ciszy westchnąłem głęboko, trochę zniecierpliwiony i zdenerwowany, ale też zrezygnowany, bo wiedziałem, że Liam nawet nie jest w stanie prowadzić normalnej konwersacji, trząsł się jak osika.
- Chodź.
  Bez słowa cisnąłem ścierkę na podłogę.

Liam

  Czułem się, jakby w pobliżu cykała jakaś bomba, a mi zostały ostatnie minuty, wręcz sekundy do ucieczki, do przeżycia i do uratowania swojego tyłka i przy okazji moich przyjaciół.
  Wiedziałem, że muszę opowiedzieć Nickowi o incydencie w szpitalu, ale teraz naprawdę nie było na to ani czasu, a nawet ja nie miałem chęci na żadne retrospekcje. Wszystko było zbyt... świeże, najpierw sam musiałem mnóstwo spraw przemyśleć sam. Przede wszystkim musiałem znaleźć wyjście z sytuacji, w której znalazł się Horan. Jak mu pomóc? Jak go obronić?
  Jak wyciągnąć z Nialla wszystkie potrzebne i równocześnie prawdziwe informacje?
  Teraz jednak ważniejszy był Styles. Bezzwłocznie musieliśmy otworzyć strych i go stamtąd ściągnąć, a potem gdzieś z nim zwiać. Po prostu.
  Tylko, że to zwykłe "po prostu" w rzeczywistości było o wiele bardziej skomplikowane.
- Dobra! - Nick stanął na szczycie schodów, a ja za nim na ostatnim ich stopniu. - Idź do Hannah.
- Co? - spytałem otępiale.
- Nie zadawaj lipnych pytań, przecież ona na dupie nie potrafi usiedzieć, jak zobaczy Stylesa, to będzie źle. Bardzo źle. Idź i ją zagadaj, a ja się nim zajmę. Tyle. Rozumiesz?
  Zauważyłem po tonie jego mówienia i po nerwowych gestach, że go zdenerwowałem swoją tajemniczością i milczeniem. Postanowiłem więc z nim współpracować i przede wszystkim go nie denerwować, chociażbym musiał nawet rozmawiać z jego niezbyt inteligentną siostrą. Cóż, była to sytuacja naprawdę podbramkowa.
- Tam jest jej pokój - wskazał palcem drzwi na końcu korytarza. Wzdychnąłem ciężko i podreptałem do nich, zerkając raz przez ramię na Nicka, który sięgał po kijek do otwarcia strychu, nie zaszczycając mnie już więcej wzrokiem. Czułem po kościach, że czeka nas niezbyt przyjemna rozmowa i nie obędzie się bez świadków.
  Postanowiłem nie pukać do drzwi Hannah, żeby tylko ją zdenerwować czy coś, a w rezultacie bardziej zainteresowała się moją osobą.
- Hej. - Odezwałem się, zamykając za sobą drzwi. Natychmiast uderzył mnie zapach mocnych kwiatowych perfum, zakręciło mi się od tego w głowie, ale nie skomentowałem ani słowem jej upodobań zapachowych.
  Hannah siedziała na swoim skórzanym krześle z oparciem, przy biurku, na którym stał monitor Apple. Nick  opowiadał mi kiedyś, że jej zazdrości tego cacka, ale dziewczyna zbierała pieniądze na ten monitor bite dwa lata, więc... cóż, kupiła sobie i ma. A Nick nie może sprawić sobie chociażby laptopa Apple, bo jego rodzice nie mają tylu pieniędzy. Cóż, Ameryka, wbrew pozorom, nie jest światem nadzianych celebrytów i ludzi jedzących śniadania w Starbucksie.
   Odwróciła się do mnie, a jej twarz wyrażała tylko zdziwienie. Po chwili jednak na jej usta wypłynął typowy dla jej osoby uśmieszek, irytujący każdego normalnego człowieka.
- Liam Payne, co za zaszczyt.
- Dla mnie nie.
- Więc co chcesz? - odszczekała.
- Ehm... Nick szukał u siebie jakiegoś słownika angielsko-włoskiego, ale u siebie takowego nie znalazł, więc wysłał mnie do ciebie, żebym się zapytał, czy czasem ty nie masz.
- Sranie w banie.
  Zapadła cisza. Zacząłem przesuwać wzrokiem po zdjęciach, którymi obkleiła całą jedną białą ścianę. Domyśliłem się, że jej autorstwa, Nick również coś kiedyś mówił, że jedyną jej zaletą to robienie zdjęć. Posiadała dosyć drogą i wypasioną lustrzankę, a często widziałem ją, jak po szkole wyciągała go z plecaka i gdzieś szła z nim, w kierunku zupełnie innym, niż dom. Zdjęcia były różne. Manhattan, Brooklyn, jakieś obskurne dzielnice, przypadkowi ludzie, street fashion. Ładnie obrobione, wyglądały naprawdę w porządku, a nawet bardzo.
  Ale na żadnym zdjęciu nie była ona, co mnie trochę zastanowiło.
- Sama robisz? - kiwnąłem głową w ich kierunku. Spojrzała na zdjęcia i machnęła ręką.
- Ta.
- Ładne.
- Dobra, możesz iść. I tak nie wyjdę na korytarz. Nawet mi się nie chce.
  Zerknąłem na nią, pytająco uniosłem brew. Hannah w odpowiedzi przewróciła swoimi piwnymi oczami i wstała ze skórzanego krzesła.
- Nie jestem taka durna. Styles nie potrafi być cicho. W nocy robił hałas, tak jakby duchy na strychu były. Pierwszej nocy posrałabym się w gacie ze strachu, to nie było fajne uczucie.
- Ale... skąd wiesz, że...
- Liam, litości, nie udawaj durnego. Sama tam poszłam, w dzień już. Nie jestem taką suką, mam to w dupie, co on tam robi i co wy knujecie. To wy będziecie ponosić karę, jeśli coś wam się nie uda. Nie ja - wzruszyła ramionami. - Do Harry'ego nigdy nic nie miałam, dlaczego miałabym podkablować na niego? Skoro mu pomagasz, ty Liam, to coś musi być na rzeczy.
  Zapadła cisza. Poczułem się okropnie niezręcznie.
  Szczerze mówiąc, nie tego bym się po niej spodziewał, zawsze myślałem, że wszystko chce zepsuć i potrafi tylko zawadzać, a tymczasem ona nam... pomogła. Ogromnym zaskoczeniem był fakt, że nie pogorszyła sytuacji, w którą się wkopałem z Nickiem.
- Poza tym, kryłam Stylesa, jeśli chcesz wiedzieć - dodała, jakby czytała w moich myślach i wiedziała, o czym teraz rozmyślam. - Gdybym nie ja, to by tam albo zdechł z głodu, albo z powodu braku ubikacji. Kiedy nie było rodziców, szedł do kuchni sam, coś podgryzał, szedł się myć. Nie pisnęłam o nim słówka. Ale szczerze mówiąc, to myślałam, że wam już to powiedział.
- Nie - zauważyłem. - Nic.
- Cóż. Więc teraz już wiesz.
- Ja...
- Nic nie mów, Payne. I tak pozostanę głupią, pustą i brzydką dziewczyną. Idź już.
  Przełknąłem ślinę. Nieco speszony sytuacją, zacząłem się wolno cofać w kierunku drzwi, nie miałem pojęcia, co człowiek powinien odpowiedzieć i co w ogóle zrobić, jak postąpić w takiej sytuacji, która mi się nawet nie śniła.
  Praktycznie chwyciłem klamkę, kiedy Hannah znowu się odezwała, już ponownie wpatrzona w monitor swojego komputera:
- I tak na marginesie: nikt tutaj nie uczy się włoskiego. Z tym słownikiem ci nie wyszło.

Zayn

  To był jeden z najpiękniejszych dni mojego życia.
  Pewnie to zabrzmiało pedalsko, ale nawet nie sądziłem, jak bardzo brakowało mi Louisa. Jego śmiechu, jego często irytujących, a jednocześnie zastanawiających huśtawek nastroju, energii, która go prawie rozsadzała, nieuczesanych włosów. Jego zapachu. A zawsze pachniał męskim Chanel, ekskluzywnym perfumem, który dostał ode mnie na urodziny. Już dawno temu. Bardzo dawno temu.
  Po prostu Louisa.
  Gdy dotknąłem go pierwszy raz od cholernie długiego czasu, gdy usłyszałem, przypomniałem sobie barwę jego dźwięku, gdy mogłem go przytulić i wypłakać się w jego ramionach, co zresztą robił to samo w moich, poczułem, że powoli świat wraca na swoje miejsce, chociażby nie wiem co. Pojawiła się iskierka nadziei w mojej brudnej, czarnej, ciemnej duszy, niczym u jakiegoś demona, który się nawraca, który przede wszystkim chce się nawrócić.
  I praktycznie wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że jesteśmy bezdomni i że ściga nas policja.
  Jednak ja w głowie miałem już jakiś minimalny plan działania. I wiedziałem, że Lou będzie się wahać, żeby go użyć. Ale na dobrą sprawę, to co miał do stracenia? Miałem czekać, aż rozładuje mi się telefon komórkowy i aż skończy mi się kasa? A w zasadzie pieniądze Louisa, bo nadal miał ich trochę przy sobie, w końcu miał polecieć do Europy, a tak na pustą kieszeń... byłoby nieciekawie. Ale i tak nie udało mu się to.
  Gdy opowiadał mi, co przez ten cały czas robił, co przede wszystkim ludzie z nim robili, gorycz w jego oczach przepełniała również i mnie. Byłem wściekły, tak samo jak on kiedyś, bo teraz nawet nie miał siły, żeby się denerwować. Mógł tylko siedzieć i płakać, użalać się nad sobą, gapić się w niebo, na którym raz pojawiało się słońce, a raz chmury dające deszcz. Louisowi z dnia na dzień wszystko stawało się coraz bardziej obojętne. Nie wiedział, który jest dzień miesiąca, który w ogóle jest miesiąc. Pobyt w więzieniu i "tułaczka" były tak naprawdę jego dwoma różnymi rozdziałami w życiu, ale obydwa były równie bolesne. Można by rzec, że przez ten czas... zdziczał. Nie mógł nawet skierować się do centrum miasta, wiadomo, jakby się to skończyło. Łapał okolicznych żebraków, którzy go nie kojarzyli, byli tak samo samotni i postawieni w żałosnej sytuacji, jak on. Tyle razy próbował rozgryźć, co tak naprawdę stało się tamtego wieczoru, tamtej nocy, na tamtejszej imprezie. Kto to zrobił. I dlaczego? Przecież zanim sprawa przejęła taki obrót, wszystko było w porządku. Louis miał dziewczynę. Opowiadał mi, że rzuciła jakiegoś innego, bo tamten się nad nią znęcał. Jakiś Chris czy coś. Nie znałem go. Nawet nie mieszkał w Bradford, pojawił się tak szybko, jak zniknął. Nie był żadną sensacją czy coś. Dla mnie ważne było szczęście przyjaciela, które trwało do pamiętnej imprezy, na którą nie poszedłem. Wtedy nastąpiła jakaś anarchia i nic się nie powodziło. Brakowało szczęścia mi i Louisowi, którego złapała policja. Nie miał pieniędzy na prawnika, rodzina była całkowicie rozbita, tak naprawdę, to pochodził z patologicznej rodziny. Starannie to ukrywał, porządnie się ubierał, nie wpadł w żadne nałogi. Naprawdę sprawiał pozory, jakby pochodził z bardzo dobrej i porządnej rodziny. Rodzice chcieli wziąć ze sobą rozwód, ale ostatecznie do tego nie doszło. Każdy wyjechał w swoją stronę, zostawiając prawie dorosłego Louisa pod opieką dziadka, który zmarł prawie przed tym całym incydentem. Na zawał. Cóż, dosyć normalna sprawa w tym wieku. A innej rodzinny Tommo nie miał. W zasadzie to cały czas przebywał u mnie, u moich rodziców, jak jeszcze matka żyła z ojcem. Potem moja mama również zmarła, zostałem z tatą, ale on odwrócił się od Tomlinsona, nie wierzył nam w żadne wypowiedziane słowa. Twierdził, że to szaleniec. Nie byłem w stanie mu pomóc, byłem bezsilny. A bezsilność to naprawdę paskudne uczucie.
  Słowem mówiąc, nasze życie było jedną, wielką pomyłką. Aż w końcu się znaleźliśmy. I pogodziliśmy się. Tak jakby człowiek odnalazł swojego Anioła Stróża, którym byłem ja, a owym człowiekiem Louis.
  To wszystko wydawało się zbyt piękne, żeby było prawdziwe.
  Dlatego w końcu wyciągnąłem swój telefon z kieszeni. Louis nie wiedział, co robię, aż w końcu skojarzył fakty.
- Nie, Zayn! - był wystraszony. Za wszelką cenę nie chciałem już go straszyć, zbyt wiele przeżył w swoim tak naprawdę krótkim życiu, ale ja byłem już zdecydowany.
- Louis, nie mamy wyjścia. Liam pomoże, wiem o tym.
- Na litość boską, oni myślą, że jestem mordercą! To nie Bradford, Zayn! To Nowy Jork! - krzyczał.
- Louis. Zaufaj mi.
  Louis coś krzyczał, ale ja byłem pewny i miałem zamiar dopiąć swego, chociaż teraz. Chociaż raz.
  Byłem w pełni zdecydowany, żeby zadzwonić do Liama i żeby wziąć sprawę w swoje ręce. Żeby zakończyć ten koszmar i żeby udowodnić wszystkim, że się, do cholery, pomylili. Żeby usłyszeć w końcu od winowajców marne "przepraszam".
  Po raz pierwszy od długiego czasu poczułem, że robię dobrze. Że podejmuję dobrą decyzję.
  Że nawet ojciec byłby ze mnie dumny, chociaż popełniłem tyle błędów.

czwartek, 7 marca 2013

XV

Niall

- To są jakieś jaja! Mój syn nie będzie tutaj leżeć. Nie będzie przebywać  w tym budynku, w tym szpitalu! Gdyby coś mu się stało, to bym się sama zabiła! To jest, kurwa, niedorzeczne!
- Niech pani się uspokoi! I przede wszystkim niech pani nie pali papierosów w szpitalu, do ciężkiej cholery!
  Stałem jak słup na szpitalnym korytarzu, niedaleko swojego tymczasowego pokoju. Zaczekać tutaj kazała mi moja pielęgniarka, która prawie się wywracając, podążyła za moją rozhisteryzowaną matką, kroczącą dumnie na dziesięciocentymetrowych czerwonych szpilach i trzepocząca swoim długim ulubionym płaszczem od Burberry, niczym jakiś Voldemort swoją peleryną. Właśnie wyciągała paczkę papierosów za, uwaga!, dziesięć dolców i zignorowawszy wściekłe uwagi lekarzy oraz pielęgniarek, wyjęła jednego.
- Jak to możliwe, że chcieli zastrzelić mojego syna?! Czy tutaj w ogóle jest zagwarantowana jakaś opieka?!
  Wyjęła zapalniczkę z kieszeni.
- Pański syn znajduje się w szpitalu Mount Sinai, to chyba samo mówi za siebie, prawda? Pierwszy raz doszło do strzelaniny, policja złapała tego mężczyznę, a za znajomości pani syna odpowiadać nie mamy zamiaru! Naszym zadaniem jest wyleczenie go z anoreksji.
- Tak, to jest wasz zasrany obowiązek. - Matka zaciągnęła się papierosem. Zauważyłem, że pielęgniarka nabierała w płuca powietrze, żeby zmusić ją do zgaszenia szluga, ale ja, sam zirytowany jej postępowaniem, bez słowa podszedłem do niej i wyjąłem jej niemal siłą to ohydztwo z buzi.
- Śmierdzi od ciebie - mruknąłem.
- Zamknij się, kurwa.
  Stanąłem dokładnie naprzeciwko niej.
- Czy ty naprawdę chcesz coś udowodnić swoim żałosnym postępowaniem? Jest mi za ciebie wstyd. Odstawiasz jakąś denną szopkę, nie zważając na to, że gdyby nie Liam, leżałbym w kostnicy. Mam ciebie już serdecznie dosyć, możesz mnie wywieźć do jakiegoś szpitala w Afryce, chcę tylko się wyleczyć i uciec z tego miasta, z tego kontynentu, od ciebie.
  Zacisnęła wargi.
- A ty za kogo się uważasz? Myślisz, że komuś tutaj zaimponujesz swoją rzekomą odwagą? Najlepiej jest zostawić swoją matkę, tak, doskonały pomysł. Zostanę sama w tej zasranej Ameryce i zamienię się w proch, a ty, jak zawsze zresztą, będziesz miał mnie w dupie.
- Ja? Ja mam cię w dupie? Naprawdę?
- Żałuję, że urodził mi się taki syn, taki... - zilustrowała mnie swoim wzrokiem, z pogardą - ... taki mięczak. Żadnych mięśni, same kości i sucha skóra. Chciałeś wzbudzić moją litość, ale wzbudziłeś moją pogardę. Nigdy nie było z ciebie żadnego użytku.
- Więc po co tutaj jeszcze stoisz? Wracaj do swojego wielkiego domu na Manhattanie, nie zawracaj sobie mną głowy, postaram się cicho umrzeć, żeby nie obudzić cię w nocy, mamusiu.
- Nawet mnie nie nazywaj swoją matką. Nigdy nią nie chciałam być.
- Powtórz to więc ojcu, dzięki któremu nosisz swoje płaszcze za dwadzieścia tysięcy dolców. Gdyby nie on,  dorabiałabyś jako dziwka.
  Zastanawiałem się, czy moje słowa w ogóle wywarły na niej jakieś wrażenie. Czy ją zabolały, czy ją obeszły. A bardzo tego chciałem. Wręcz żądałem tego, by w końcu którejś nocy zaczęła ryczeć w poduszkę i twierdząc, że jest beznadziejną matką. Bo była. Lecz tymczasem zacisnęła swoje wargi, aż pobielały, uderzyła mnie w policzek, wyrwała swojego papierosa z mojej ręki, rzuciła go na podłogę i zdeptała obcasem. Bez słowa odwróciła się ode mnie i od małej grupki pielęgniarek i lekarzy, po czym pospiesznym krokiem, stukając swoimi wysokimi butami (jak bardzo chciałem, żeby teraz się na nich wywróciła!) skierowała się w stronę klatki schodowej, omijając pacjentów i policjantów, wciąż krążących wokół miejsca, gdzie prawie bym umarł.
  Czy jest coś bardziej żałosnego, nic zostać zabitym w szpitalu?
  Nie odczuwałem żalu czy wyrzutów sumienia, matka wypruła mnie w tym momencie z wszystkich ludzkich emocji, poczułem się wręcz jak wyrzucona do kosza na śmieci, szmaciana lalka. Niektórzy ludzie mogą być tacy paskudni, że nawet twoje sumienie nie jest w stanie się odezwać i cię pożreć od środka.
  Za wszelką cenę chciałem się od niej różnić. Nie mogłem patrzeć w swoim odbiciu nawet na oczy, bo miałem takie same, jak ona. Czasem nawet zakładałem soczewki, żeby miały inny kolor. To było wręcz nienormalne i doskonale o tym wiedziałem. Czułem obrzydzenie do niej i do swojej rodziny, która rozeszła się po świecie i nawet każdy żałował marnych groszy na kartkę, którą się do kogoś na święta wysyła. A Wigilia była zawsze nie do zniesienia. Byli rodzice i sami ich nadziani znajomi, takiego samego pokroju, jak moja matka, których również nie interesował temat o zwykłych, rodzinnych świętach. Woleli siedzieć przy idealnie wypolerowanej ławie, popijając drogi alkohol i rozmawiając o finansach.
   Zawsze zazdrościłem swoim znajomym tej magii, która pojawiała się w ich domach już na początku grudnia. Choinkę ubierali tydzień przed wieczerzą, piekli pierniki, które wszyscy ozdabiali lukrem, na kominkach wieszali wielkie skarpety, które wieczorem wypychali cukierkami dla dzieciaków, żeby sprawić im frajdę. Wszystkie domy były oświetlone kolorowymi światełkami. Mój ojciec ozdabiał tylko balkon, bo mieszkaliśmy w szpanerskiej kamienicy, więc żadnego ogrodu nie mieliśmy. Szczerze mówiąc, to więcej czasu spędzałem w święta ze znajomymi, których rodzice zawsze mnie przyjmowali z szeroko rozłożonymi ramionami, niż u siebie. Zresztą, nikt chyba nie zauważył w domu mojej nieobecności. Nie miałem rodzeństwa ani kontaktu z dziadkami, u których reszta rodziny zawsze się zjeżdżała, wiedziałem o tym, bo zawsze co rok wysyłają mi SMS-em albo na Twitterze życzenia od wszystkich. Wiedziałem, że piszą to prosto z serca i że chcieliby się ze mną spotkać, ale nie mają zamiaru toczyć kolejnych bitew z moją rąbniętą matką, której sodówka uderzyła do głowy. Była po prostu zepsutą kobietą, która uważała się za lepszą od wszystkich. Tak naprawdę to była przydatna tylko wtedy, gdy chciałem jakieś nowe buty, czy coś. Na to akurat narzekać nie mogłem, bo zawsze dostawałem to, co chciałem. Cóż, moi rodzice na brak finansów narzekać nie mogli. Najbardziej wkurzający był jednak fakt, że nie chcieli pomóc tym, którzy daliby się pociąć na kawałki za jakieś nędzne pięć dolarów. Omijali żebraków pod Starbucksem z pogardą w oczach, kiedyś matka pokazała jednemu środkowy palec. Następnego dnia podszedłem do tego mężczyzny i dałem mu pięćdziesiąt dolarów, matce powiedziałem, że to rata na szkolną wycieczkę.
  Dlatego nikt nie był zdziwiony czy nawet zszokowany, gdy widział, jak potwornie źle układają mi się relacje z rodzicami. Najczęściej po prostu się za nich wstydziłem i nic więcej. Nigdy nie usłyszałem od nich żadnej pochwały, jak już to tylko słowa, że nie ma ze mnie żadnego pożytku.
- Przepraszam za nią - wyszeptałem, klęcząc przed zdeptanymi przez nią pozostałościami po papierosie. Lekarze i pielęgniarki patrzyli się na mnie, totalnie ich zatkało.
- Nie dotykaj tego nawet - przerwała ciszę sprzątaczka, która ni stąd, ni zowąd, pojawiła się tuż przy mnie i zgarnęła ten śmietnik na szufelkę.
  Westchnąłem i wyprostowałem się. Ominąłem wszystkich i poszedłem do swojego pokoju. Stanąłem przy parapecie i zacząłem obserwować swoją matkę, która wsiadła do swojego Mercedesa i odjechała z piskiem opon.
- To jakaś komedia. Życiowy kabaret! - wymruczałem, chowając twarz w dłoniach.
  Nagle zdałem sobie z czegoś sprawę.
  Przypomniała mi się pewna sytuacja, która pojawiła mi się w głowie nie wiadomo skąd. Miała miejsce z jakieś sześć lat temu, ale wyjątkowo wbiła mi się w głowę, pewnie dlatego, że jest przesiąknięta negatywnymi emocjami, w sumie jak każda, jeśli moja matka brała w niej udział.
  Chris nie był kiedyś takim bogatym chłopakiem, jak dzisiaj, kiedy wyjątkowo dobrze mu się powodzi, co w sumie zaskoczyło wszystkich, bo mieszkał z rodzicami i z siostrą w jakimś starym, rozwalającym się domu, gdzie niegdyś nocowały największe pijaki. Pamiętam, że dorabiał grając na gitarze pod sklepami, zawsze ktoś rzucił mu jakąś monetę. Szczerze mówiąc, w takich wielkich miastach, jak właśnie Nowy Jork, jest to dosyć codzienny widok, nie budzący żadnej sensacji. Chris wtedy nie miał znajomych, każdy omijał go szerokim łukiem, również i ja, chociaż nie z powodu jego biedoty, ale krążyły o nim różne plotki, między innymi, że jest uzależniony od marihuany i te sprawy, a wiadomo- tacy ludzie bywają niebezpieczni. Nie chciałem się więc mu narażać, po prostu nie zamieniałem z nim żadnego słowa i jakoś normalnie z tym funkcjonowałem. Pewnego razu wybrałem się z matką do sklepu, wyszliśmy z niego totalnie obładowani. Pech chciał, że Chris przygrywał na swojej gitarze tego dnia właśnie w tym miejscu. Zamierzałem bez słowa ominąć go, tak jak zawsze, ale on się do mnie odezwał.
- Niall! - wychrypiał, niemal błagalnie. Przystanąłem, mierząc go wzrokiem. - Masz... parę dolców? Bo...
- Och, chodź Niall, będziesz z tym marginesem społecznym się zadawał? Naprawdę nie masz lepszych znajomych? - przerwała mu niespodziewanie moja matka, wzdrygając się na sam widok chłopaka. - Sam sobie zepsuł życie, tak to jest, jak cały czas się ćpa. Widać, że patologia w domu panuje. Idziemy, Niall!
  Powiedziawszy to, poszła w stronę auta, ciągnąc mnie za ramię. Zdążyłem tylko złapać spojrzenie Chrisa.
  To było niepokojące spojrzenie.
  Uniosłem gwałtownie głowę i jęknąłem głośno, przykuwając tym tylko uwagę pielęgniarek.
- Coś jest nie tak, Niall? - odezwała się jedna.
- Nie, jest wszystko w porządku - odparłem szybko. Ale w rzeczywistości nie było.
  Cóż, Chris już wtedy wypowiedział mi bezgłośnie wojnę, która teraz trwa. I prawda jest taka, że nie da się jej zakończyć bez ofiar, którą, znając moje szczęście, będę najprawdopodobniej ja. Chris po prostu się mści.
  Dzięki, mamo. Zawsze cię kochałem.

Liam

  Zdziwiłem się, że tak szybko pokonałem drogę z Central Parku, niedaleko którego znajduje się Mount Sinai Hospital, do domu. Widocznie moje rozmyślania tak mnie pochłonęły. A stres, który pojawił się w szpitalu i który nadal mnie paraliżował, doprowadził mnie do takiego stanu, że co chwilę odwracałem się do tyłu, patrząc, czy nie idzie za mną jakiś dresiarz czy Chris zwłaszcza, chociaż złapała go policja i będzie miał, krótko mówiąc, przesrane.
  Musiałem koniecznie pójść do Nicka i dowiedzieć się, czy wszystko ze Stylesem jest w porządku, i czy Nick ma już jakiś pomysł, co zrobić z Harrym. Miałem więc w głowie już jakiś początek mojego planu działania. A jego kolejnym punktem była próba kontaktu z Zaynem. Musiałem, po prostu musiałem się z nim skontaktować, do cholery! I naprawdę zacząłem się poważnie martwić, czy chłopak w ogóle żyje! Przez te pierwsze dni byłem jako-tako spokojny, bo po prostu zaufałem Malikowi, to nie jest głupi facet. W mojej głowie pojawiła się także myśl, że chce znaleźć Louisa.
  I jeśli Tomlinson jest normalny, to go nie zabił i dwa gołąbeczki się szczęśliwie przygruchały.
  Jeśli jednak Tomlinson jest nienormalny, bo samotność zamieniła go w zarośniętego żula, mogę zapomnieć o wszelkich próbach kontaktu z Malikiem i równie dobrze mogę biec na przedmieścia i spacerować po kanałach w poszukiwaniu ciała Zayna.
  Miałem nadzieję, że jednak ta pierwsza opcja jest prawdziwa, a druga wynikła z mojej troski o Mulata.
  Byłem już na ulicy Nicka, gdy zobaczyłem obok jednego domu policyjny radiowóz. A więc amerykańska policja doszła już tutaj.
- Cholera by to wzięła! - przekląłem i zacząłem grzebać w swojej kieszeni w poszukiwaniu telefonu komórkowego. Wyczułem jednak tylko pistolet, który zabrałem Chrisowi w szpitalu. Na śmierć o nim zapomniałem.
  Zauważyłem, że jakiś policjant mnie zauważył, powiedział coś do drugiego i zaczął iść w moim kierunku. Zrobiło mi się słabo.
  Jezu, a jeśli ten pistolet odznacza się w kieszeni moich jeansów?!
  Przełknąłem ślinę i zacząłem iść w przeciwnym kierunku, ale policjant chyba głupi nie był, na co tak liczyłem.
- Hej! - krzyknął. Coś przewróciło mi się w żołądku. Udałem, że nie słyszę. - Hej, ty! Zatrzymaj się!
  Dobra. To nie ma sensu.
  Stanąłem i udając całkowicie spokojnego, chociaż moje serce biło mi tak mocno i tak głośno, że pewnie ten facet to usłyszał, odwróciłem się w jego stronę.
- Taaak? - wystękałem, zaciągając moją bluzę tak najniżej, jak się dało.
- Mam parę pytań, niech pan się nie denerwuje, zabierze to panu góra pięć minutek.
- Ach!
- Zna pan Louisa Tomlinsona? Bo pewnie jak pan słyszał, trwa śledztwo i szukamy tego zbiega.
  Podskoczyłem nagle.
- Ou... tak! To znaczy, tak, słyszałem o tym wszystkim, ale nie znam gościa!
- A co pan o nim wie?
- No... że jest mordercą i że uciekł z lotniska, bo sfałszował dokumenty po ucieczce z więzienia. Dosyć kiepska ochrona, nie sądzi paaan?
- Przemilczę to. Szukamy jeszcze jednej osoby, na imię mu Harry Styles.
- O Chryste! - jęknąłem.
- Coś nie tak?
- Ach, głowa mnie boli i pilnie muszę do toalety, a jasne jest to, że nie znam chłopaka!
- A pan jak ma na imię?
- Ja? Ja jestem... Edward. Edward Edwin.
- Edward Edwin? - zdziwił się. - Edwin to nazwisko, czy drugie imię?
- Nazwisko, ehm, to przez mojego ojca.
- A ile ma pan lat?
- Ja... dwadzieścia mam.
- A dowodzik jest?
- Dowodzik? Dowodzik? - wyjąkałem. - Nie mam. Nie noszę. Został u mojego znajomego, jak ostatnio byłem na imprezie u niego!
  Boże, co ja gadam?!
- Ach, no tak. Nieważne. Dziękuję.
  W głowie skakały mi myśli, że niedługo naprawdę umrę na zawał, jeśli tak dalej pójdzie. Doszło do mnie dopiero teraz, w co tak naprawdę się wkopałem i z przerażeniem odkryłem, że to nie jest takie proste, jak mi się wydawało.
  Trzęsącymi się rękoma wyjąłem ponownie telefon, obserwując odchodzącego policjanta. Znalazłem w katalogu numer mojej mamy i wcisnąłem zielony przycisk, żeby do niej zadzwonić.
  Odebrała po trzech sygnałach.
- Mamo? - odezwałem się. - Czy była u nas już policja? - zapytałem, bez zbędnych wstępów.
- Tak, a co? Skąd wiesz? - zdziwiła się.
- Co chciała?
- Przecież wiesz, że do każdego domu policjanci wchodzą i sprawdzają wszystko i wszystkich, uciekły dwie osoby wmieszane w okropne morderstwa! Dlaczego pytasz, Liam? Co się dzieje? - zdenerwowała się.
- Czy mówiłaś coś o Zaynie?
- Chryste! - krzyknęła. - Na śmierć zapomniałam!
  Rozpoznałem jej płaczliwy ton.
- Dobra. Zaraz będę. Tylko najpierw wpadnę do Nicka.
- Ale Liam, jest późno, zaraz się ciemno zrobi, a ja jeszcze muszę do biura na chwilę jechać i nie mam komu kluczy zostawić, Nicki też do kogoś poszła...
- Jezu, mamo, będę dosłownie za parę minut. Zostaw klucze za doniczką w ogrodzie. Żaden złodziej nie wejdzie, bo policja krąży po osiedlu, musiałby być skończonym idiotą.
- Ale Liam...
- Kończę, mamo. Pa! - rozłączyłem się pospiesznie, nie chcąc tracić czasu.
  Zacząłem biec w kierunku domu Nicka, niczego nieświadomego.
  Zaczyna się. Cholera.

piątek, 1 marca 2013

XIV

Liam

  To zabawne, jak nagle, zupełnie nieoczekiwanie, człowiek może zostać postawiony w takiej sytuacji, gdzie śmierć stoi tuż za nim. A może i przed nim, jak w moim przypadku.
  Nie odczuwałem strachu, nie powstrzymało mnie wahanie czy wszelkie inne wątpliwości. Byłem świadom tego, co robię, również tego, jakie mogą wyniknąć konsekwencje. W końcu biegnięcie prosto na uzbrojoną osobę nie jest zwykłym, codziennym wydarzeniem, prawda?
  Niall upadł na zimną podłogę razem z Martinem, który oszołomiony go złapał. Obydwoje nie wiedzieli, co się dzieje i co wyprawiam, dopóki nie spojrzeli w kierunek, gdzie zmierzam. Zauważyłem, że gdy Niall zobaczył czającą się postać, momentalnie zbladł, wyglądając jeszcze gorzej, niż zwykle. Otworzył usta, coś powiedział, ale go nie usłyszałem. Nie mogłem się skupić na jego słowach, one w porównaniu do śmierci, są niczym, błahostką, głupotą.
  Rozległy się wnet jakieś krzyki, ktoś coś mówił, ktoś inny, całkowicie zdenerwowany, próbował opanować sytuację, ale zapomniał o tym, że sam nie jest dostatecznie spokojny. To wszystko tworzyło paradoksalne tło dla sytuacji, która miała teraz miejsce.
  Prawda jednak była taka, że chociaż zachowałem pokerową twarz, w środku moje organy były totalnie splątane w jeden wielki supeł, miałem wrażenie, że zaraz zemdleję, a ten wariat mnie zastrzeli, kończąc swoje zaczęte już dzieło. Tyle, że owe dzieło rozpoczął już z rok temu, uczepiając się Horana. Żywił do niego jakąś nienawiść, to negatywne uczucie zrodziło w nim całkowicie pogrążonego mężczyznę, który powinien udać się do psychiatryka.
  Chris skierował swoją broń prosto na mnie. Byłem wręcz przekonany, że za parę sekund strzeli do mnie, a kula w przeciągu ułamków sekundy wbije mi się w serce, które ostatni raz dobrotliwie zabije. Dlatego chwyciłem stojący obok na stoliku szklany wazon z kwiatami, rzuciłem go prosto na niego, a sam gwałtownie ukryłem się za ścianą.
  Rozległ się kolejny strzał, tak jak przypuszczałem, a zaraz potem niezbyt przyjemny odgłos stłuczenia się czegoś. Pojawiły się iskry. Kula trafiła w telewizor, na którym chwilę temu widniał kucharz radzący, jak odpowiednio przyprawić kurczaka, a miała widocznie wycelować w moją głowę, a nie w klatkę piersiową.
  Zaraz potem rozległ się kolejny hałas; Chris dostał szklanym wazonem, przez co raptownie stracił równowagę i wywrócił się na schodach. Wtedy pobiegłem w jego stronę, żeby uniemożliwić mu kolejne czynności.
  Leżał na środku klatki schodowej, mokry od wody z wazonu i od krwi, bo dostał w końcu szkłem w głowę. Próbował wstać, ale nie dał rady, bo prawie się na nim położyłem, żeby powstrzymać go przed kolejnymi ruchami.
- Po co, do kurwy nędzy, wpierdoliłeś się między mną, a tego anorektyka? Miałeś szczęście, bo już byś nie żył, kurwa! - zaczął przeklinać. Wtedy walnąłem go z pięści w twarz, nie oszczędzając swojej siły. Warknął coś i zaczął się jeszcze bardziej wierzgać, ale nic mu to nie dawało.
- Wypierdalaj stąd, dobrze ci radzę. - Szepnąłem mu cicho do ucha, wpychając mu palce prawie w gałki oczne. Chwyciłem jego pistolet skrawkiem bluzy, który leżał na ziemi, i wepchnąłem do kieszeni spodni.
  Wstałem i ledwo powstrzymałem się przed potężnym kopniakiem w jego żołądek, ponieważ zauważyłem dopiero teraz ludzi- pacjentów, a przede wszystkim biegające pielęgniarki i lekarzy. Roiło się od policjantów, którzy natychmiast zza moich pleców wpadli na Chrisa, podciągając go do góry i krzycząc coś do niego, wściekle. Po chwili ten cały wariat wstał, zakuty w kajdanki i policjanci zaczęli go spychać na parter po schodach.
  Odwróciłem się już, kiedy usłyszałem wściekłe wrzaski Chrisa, które chciałem zignorować, ale... po prostu nie dało się tego nie słuchać.
- Zabiję was trzech, rozumiecie to, kurwa? Zdechniecie jak psy, dziwkarze! Pięść wam już kurwa nie pomoże, kiedy zakopię was żywcem na jakiejś pustyni w trumnie, wtedy będziecie mogli dusić się w tej skrzyni i ryczeć, możecie już się, kurwa, na to przygotować!
- Zamknij się, gówniarzu! - wrzasnął policjant.
- Liiiaaaaam!
  Wpadła na mnie pielęgniarka, a właściwie to ja wpadłem na nią. Czułem się, jakbym zamotał się we mgle, która nie wiadomo skąd pojawiła się na upalnej Saharze.
- Wszystko w porządku? Musisz teraz... czekaj, ja...
  Kobieta coś do mnie mówiła, chciała mi zrobić jakieś badania, wyjęła dziwne strzykawki, ale ja, dosyć niegrzecznie, bez słowa ją ominąłem i wspiąłem się powoli po schodach na górę. Omijałem lekarzy, policjantów, którzy coś do mnie mówili, powinienem się zatrzymać, odpowiedzieć. Nie leżało to jednak teraz w moim interesie.
  Stanąłem naprzeciwko Nialla, obok którego siedział Martin i jakaś lekarka. Na korytarzu było totalne zamieszanie.
  Pół-blondyn spojrzał na mnie.
- Liam...
- Li, ja...
- Liam!
- Czy tylko ty masz takie zajebiste szczęście, Niall? - przerwałem wszystkim. Mój smutny wzrok wwiercał się wręcz w duszę Nialla.
- Liam, ja nie mam na to słów. Rozumiesz? - po jego policzkach ciekły łzy. Tak jakby to całe zamieszanie wokół nie dotyczyło nas, jakbyśmy byli wszyscy duchami i prowadzili zwyczajną, codzienną pogawędkę. Jakby łzy Nialla były czymś normalnym. Zresztą, ostatnio łzy stały się nudnym porządkiem dziennym, coś takiego, jak śmiech. Tylko kiedy ja ostatnio widziałem szczerze śmiejącą się osobę? Zdawać by się mogło, że radość, ubaw i beztroska zniknęły gdzieś, wręcz umarły, jakby optymizm przegrał ostateczną bitwę z pesymizmem, a może ze zwyczajnym realizmem, który w dzisiejszych czasach jest chyba najpopularniejszy. A najgorsze było to, że zaprzeczenie tej hipotezie, byłoby zwyczajnym kłamstwem.
- Co zrobiłeś Chrisowi? - cedziłem słowa, nadal cicho mówiąc. Miałem wrażenie, że gdzieś cyka bomba, która za parę sekund ma wybuchnąć.
- Liam, ja nie skłamałem. Opowiedziałem wam prawdę! Ja...
- Cokolwiek się stało, Niall, dobrze ci radzę- przytyj i uciekaj.
  Zapadła cisza.
  Albo tylko mi się wydawało.
  Bo chociaż niektóre osoby zamilkły, w mojej duszy była prawdziwa burza. Dopiero teraz odczułem strach. I to nie zwykły strach, taki jak przed sprawdzianem czy przed wyjściem jakiegoś drobnego kłamstwa na jaw. Strach, który objął mnie całego, od czubka głowy, do palców u stóp. Cały się trząsłem. Nie wiedziałem, czy ze złości, czy ze stresu przed tym, w co się wpakowałem. Oczywiście nie żałowałem tego, że uratowałem Nialla, tylko jakby sprawa ze Stylesem nie była wystarczającym problemem, do tego doszedł nienormalny Chris. A takich ludzi jak on, nie wolno pod żadnym pozorem ignorować.
  Chciałem coś jednak dodać do swojego ostatniego słowa, żeby chory chłopak nie odebrał tego jako groźbę, jako proroctwo czegoś, co się zbliża, dotknie nas i pogrąży, opustoszy. Coś, co na zawsze wymaże pokrzepiające uśmiechy ludzi, którzy co noc kładą się spać, pocieszając się w myślach, że jutro będzie lepiej.
  O ile to jutro będzie.

Louis

  Nadzieja umiera ostatnia.
  Dopiero teraz doszło do mnie, jak potężną siłę ma to jedno słowo.
  Nadzieja.
  Zrozumiałem to, klęcząc w błocie w strugach deszczu, słuchając odgłosów burzy, szlochając.
  Tego nie można było nazwać zwykłym załamaniem, ot, takim, które dotyka każdego. Czułem się jak ktoś chory psychicznie, emocje mi się totalnie zmieszały, krzyczałem, płakałem, przeklinałem. Odczuwałem wściekłość, szczęście, smutek, irytację i nie wiem, co jeszcze.
  Co miało na to taki wpływ? Moje życie w wiecznym ukryciu i biedzie, czy fakt, że osoba, z którą kiedyś byłem nierozłączny, wstała ze zdemolowanej ławki i chwiejącym się krokiem, ruszała w moim kierunku?
  Zayn Malik.
  Miałem zbyt rozmazany widok, żeby określić, czy płacze tak samo jak ja, czy to krople deszczu ześlizgują się po jego delikatnych policzkach.
  Gdy tylko w myślach przetrawiłem jego imię, poczułem ciepło na sercu, które zaraz zniknęło, bo od razu przypomniała mi się jego przerażona twarz na wieść, że ponoć zabiłem trzy kobiety i zostałem skazany w więzieniu na dożywocie. Kręcił tylko głową, usta miał otwarte, wyglądał wręcz kretyńsko.
- Louis, to jest jakaś pomyłka, ty nawet "dziwka" nie umiesz wypowiedzieć.
  I tak parę lat minęło bez wiedzy o nim. Męczyło mnie cholernie mnóstwo pytań, bo nie wiedziałem, czy on w ogóle zawracał sobie mną głowę. A może to ja dałem sobie z nim spokój?
  Ostatnio widziałem go w jego domu, gdy wyprowadzała mnie policja, a ten zaczął na nich się drzeć, że powinien być proces, że Louis powinien mieć dobrego adwokata.
  Ale ktoś, kto stworzył to bagno, był milion razy silniejszy i sprytniejszy. I przede wszystkim nadziany.
  I oto Mulat się pojawił, w pozornie zwykły dzień, taki sam, jak każdy inny, a wszystkie zlewały się w jedną całość, tak jakby Bóg gotował zupę i dodawał po kolei składniki do swojej mieszaniny. Czy to nie jest absurdalne?
  Poderwałem się gwałtownie, wdeptując w kałużę, tym samym mocząc sobie dodatkowo buty i skarpetkę. Cofnąłem się do tyłu, unosząc ręce tak, jakbym się przed czymś lub przed kimś bronił, zacząłem kręcić głową. Prawie się wywróciłem, gdy chodząc do tylu, nadepnąłem na jakiś sporawy kamień. Stanąłem. On również.
  Tkwiliśmy w swoich miejscach, deszcz nie padał już tak intensywnie, ale jednak coś z nieba jeszcze leciało. Rozległo się złowrogie grzmotnięcie, a niebo nad blokami przecięła wielka błyskawica, jakby Opatrzność nie zgadzała się na to, co właśnie miało miejsce.
- Ty sukinsynie! - wrzasnąłem, przerywając ciszę, próbowałem opanować drgawki.
  Kątem oka zauważyłem, że ktoś odsunął firankę w jednym oknie najwyższego bloku. Normalnie w mojej głowie zapaliłaby się ostrzegawcza lampka i uciekłbym w bezpieczniejszą kryjówkę, ale teraz dosłownie było mi wszystko jedno. Miałem gdzieś, czy ktoś zawoła policję, czy zaraz rzucę się na Zayna, czy on sam wyjmie pistolet z rękawa i mnie zastrzeli. Wiedziałem tylko jedno: to wszystko nie miało żadnego sensu i ta wieczna melancholia i dramat zaczynał mnie kurewsko denerwować, doprowadzał mnie do pasji.
- Jakim prawem tutaj stoisz?! Jakim prawem mnie znalazłeś?! Czy ty jesteś całkowicie pojebany?! Pierdolony naiwniak! - kontynuowałem krzycząc, naprawdę wściekły. Wszystkie moje tłumione emocje zaczęły się wylewać na i tak już mokrą powierzchnię.
- Louis... włos - odezwał się. Położył swój palec powoli obok ust. - Masz tu włosa.
- I co z tego, idioto?!
  Podszedłem do niego bliżej. Jego komentarz był na pewno nie na miejscu, co mnie jeszcze bardziej zirytowało. Zayn stał jednak bezruchu, tylko jego zaczerwienione i podpuchnięte oczy skakały to tu, to tam. Najprawdopodobniej wyglądałem tak samo, podobnie bynajmniej.
- Jesteś kretynem!
- Wiedziałem, Louis. To nie mogłeś być ty - odezwał się niespodziewanie, przymykając lekko oczy. - Morderca musi mieć stalowe nerwy. Ciebie potrafi wyprowadzić z równowagi byle co.
  Zacisnąłem usta, tak mocno, że zaczęły mnie boleć.
- Pamiętam, jak się zdenerwowałeś, gdy rozsypałeś w kuchni całą torbę płatków śniadaniowych. Na litość boską, drzesz się wtedy, gdy zacina ci się laptop!
  Albo mi się wydawało, albo Zayn uśmiechnął się leciutko.
- Mogą mnie zabić, ale to nie ty stoisz za tymi morderstwami. I to nie jest tak, że zapomniałem. O tobie się nie da zapomnieć. Twój uśmiech zbyt mocno jest w stanie wbić się w pamięć. Twoje próby rozśmieszania, sposób, w jaki rozmawiałeś z matematyczką na lekcji przy tablicy, żeby tylko więcej czasu upłynęło, a ty nie musiałbyś odrabiać równania, którego po pięciu latach byś nie zrobił. Albo to, jak przyłapano cię raz na ściąganiu na sprawdzianie z fizyki. Gdy brałeś udział w szkolnym musicalu i całowałeś się tam z Violette. Nie, Louis - pokręcił wolno głową. - Gdy zobaczyłem w telewizji informację, że uciekłeś, wiedziałem, że muszę ci pomóc, bo zostałeś sam. Jak ja.
  Przełknąłem ślinę.
- Dlaczego sądzisz, że zostałeś sam? - odezwałem się chrapliwie. Podniósł na mnie swój wzrok.
- Umarł mi tata. Tak naprawdę to z siostrą kontaktu nie mam. Przeprowadziłem się do przyjaciółki mojego ojca, która ma dwójkę dzieci. Liama i Nicki. Ale chociaż starali się mi pomóc, nie potrafiłem zapomnieć o wydarzeniach, które kiedyś miały miejsce.
- Twój ojciec nie żyje? - wyszeptałem, zszokowany.
- Tak. Wszyscy ode mnie odchodzą.
  Spojrzał na mnie swoimi zaszklonymi oczami.
- Nie zdziwiłbym się, gdybyś teraz odwrócił się na pięcie i poszedł. Sam bym tak na twoim miejscu zrobił.
  Otworzyłem usta, żeby coś powiedzieć, ale Zayn nie pozwolił mi dojść do słowa.
- Masz rację, jestem sukinsynem, popierdolonym idiotą i kretynem. Brzydzę się samego siebie. Tego, jak zrażam do siebie ludzi, tego, jak każdy po jakimś czasie ma mnie dość, a ja nie wiem, co mam zrobić. Uciekłem policji, żeby ci pomóc, ale jestem bezużyteczny, byłbym tylko wrzodem na dupie. Nie jestem ci do niczego potrzebny.
  Złapał gwałtownie oddech, jak małe dziecko, które zamierza zaraz rozbeczeć się na dobre.
  Zrobił krok do tyłu.
- Przepraszam, Louis - gwałtownie wytarł rękawem swoje policzki i oczy. - Powinienem był znaleźć cię już jakieś dwa lata temu. Jak zwykle spierdoliłem sprawę. Nie zachowałem się jak godny przyjaciel. Nie możesz na mnie polegać, Lou. A fakt, że nie mogłem przez cały ten czas spokojnie spać po nocach, nie jest żadnym usprawiedliwieniem i dowodem na to, jak bardzo jesteś dla mnie ważny.
  Przechyliłem głowę na bok.
- Zrobiło się totalne gówno, Louisie. Bałem się, że zapomnę barwy dźwięku twojego głosu. Miałem w głowie ułożony scenariusz, co zrobię, ale nie umiem zrobić nic. Nie jestem w stanie ci pomóc. Przepraszam za to.
  Zapadła całkowita cisza. Burza przeszła, zostawiając po sobie mokrą powierzchnię ziemi i zatykając każdą dziurę lub nierówność w chodnikach wodą.
  Złapałem haust powietrza. W mojej głowie biły się myśli, toczyły zaciętą walkę między sobą, a ja nie wiedziałem, co zrobić.
  Fakt, że Zayn mnie zostawił w bardzo ciężkim okresie mojego życia, bolał. A nawet więcej, niż zwyczajnie bolał. Może nie chodziło tutaj o fizyczny ból, o siniaki, złamania, zwichnięcia, tylko o coś więcej. O taki psychiczny ból.
  Ale wrócił. Czyż nie? Nie zapomniał o tobie, chociaż tak się wydawało przez cały ten czas.
  Mógł mieć cię całkowicie w dupie.
  Wrócił.
  I był gotów znowu się cofnąć, ale tylko dla twojego dobra. Żebyś już więcej nie cierpiał.
  Niczym Edward z oklepanego Zmierzchu, o Boże.
  Zayn wyglądał jak ostatnia sierota. Szczerze mówiąc, nigdy nie widziałem go w gorszym stanie, niż teraz. Jego ciężkie buty wbiły się w mokrą, grząską ziemię, bo zszedł z chodnika na trawę. Jego kolana trzęsły się, dłonie schował w rękawach swojej przemoczonej bluzy, która była ubrudzona lekko piachem. Kruczoczarne włosy były całkowicie mokre, podobnie jak jego rzęsy od łez. A oczy, które kiedyś cały czas błyszczały, teraz były niezmiernie smutne, przygaszone i można było z nich śmiało wyczytać całą prawdę o Zaynie.
  A te oczy nie potrafią kłamać.
  Powoli zacząłem iść w jego kierunku. Zayn pociągał nosem, nie miał przy sobie chusteczek, więc wytarł go niedbale rękawem.
  Po dobrych dwóch minutach stanąłem nim twarzą w twarz, której mogłem się teraz dokładnie przyjrzeć, ale widok ten naprawdę rozdzierał mi serce, do tej pory zniszczone, poszarpane, złamane na miliony kawałeczków, które chciał, tak jakby, połączyć jakąś nędzną taśmą klejącą. Ale chciał. Podjął ryzyko.
  Bez słowa go przytuliłem. Na początku niepewnie, z dystansem, jakbym tulił kogoś obcego.
  Dopiero po jakiejś chwili zaczęliśmy się ściskać, płacząc, nic nie mówiąc, tak jakby łzy były dostatecznie gadatliwe.
  Jakbyśmy tym jednym uściskiem chcieli wynagrodzić sobie lata bez kontaktu i równocześnie wybaczyć sobie nawzajem wszystkie popełnione błędy.

(...) Uderzenie za uderzenie. Cios za cios. Przezwisko za przezwisko. Przekleństwo za przekleństwo. Oszustwo za oszustwo. Wyrównanie rachunków- co do ostatniego grosza. Na czysto. Jak ty mnie- tak ja tobie. Nie więcej- nie mniej. Tyś zły- ja też zły. Nie gorszy- taki jak ty.
Spirala zła. Droga samozniszczenia. Uratować możesz siebie i swoich braci tylko miłością. A więc nie oddawaj złem za złe, uderzeniem za uderzenie, ironią za ironię (...)
 bo ani się spostrzeżesz, jak staniesz się tacy jak ci, którymi byłeś tak niedawno przerażony.
(...)
Każdy człowiek musi kochać kogoś albo coś. Miłość jest postulatem rozwoju człowieczeństwa. Masz takie życie, jakie sobie budujesz. Jesteś jednością od urodzenia aż po grób. Sam siebie karzesz i sam siebie nagradzasz. Twoja godność osobista. Twoja godność. Ty sam.
(...)
Jeszcze zedrzesz kilka ubrań, kupisz kilka książek. Jeszcze wyjedziesz kilka razy nad morze czy w góry.
  A potem śmierć.
Nie daj się popychać, potrzeba, żebyś choć od czasu do czasu zobaczył swoje życie w wymiarach ostatecznych.
Tyle w nas zaciekłości, nieprzejednania, zazdrości, wstrętów, pogardy. Tyle smutków, strachów, zahamowań, uprzedzeń, gwałtowności, chamstwa, nieopanowania. Tyle w nas podejrzliwości, kłamstwa, obłudy, przewrotności.
Jak dalece jesteś normalny, jak dalece jesteś nienormalny? Co to znaczy być normalnym? Coś ty z siebie zrobił? Co ty z sobą robisz?
Czy wiesz o tym, że możesz się wściec, że rozleci się twoja osobowość, posypią się twoje zasady, zwyczaje, sposoby bycia? Przestaniesz panować nad swoimi myślami, słowami, ruchami i porwany falą szaleństwa narobisz straszliwych głupstw, zranisz ludzi. Może nawet przekreślisz na zawsze swoje życie. I nic nie pomoże, że za chwilę będziesz rwał włosy, tłukł głową o ścianę i mówił: "Jak ja mogłem to zrobić".
Na wszystko będzie za późno. Już niczego nie odwołasz, już niczego nie odmienisz. Nic nie powróci do stanu pierwotnego. Czy ty wiesz, że się potrafisz wściec? A jeżeli już wiesz, to naucz się wsłuchiwać w pomruki rozpoczynającej się w tobie lawiny, żeby powstrzymać ją, póki jeszcze czas. Bo za moment będzie na wszystko za późno. Niezależnie od tego, czy jesteś dzieckiem, młodym człowiekiem czy starcem.
(...)
A tak naprawdę to żyjesz sam. Na pustyni. I nie udawaj, że jest inaczej. Nie zaludniaj jej na siłę. Bo tak naprawdę, nikt nie potrafi ci do końca pomóc. Ty sam decydujesz o wszystkim.
I ty bierzesz odpowiedzialność za wszystko, co jest w twoim życiu. 
Tylko nie bój się swojej pustyni. Od ciebie zależy, jaka ona jest.
Może być ciemnością- pełną jaskiń, niebezpiecznych skał, wysokości i przepaści.
Zrób wszystko, żeby była pełna słońca, przyjazna, przytulna, żeby ci na niej było dobrze.
(...)
Nawet w ciemności możesz zobaczyć światło. Nawet na pochmurnym niebie możesz ujrzeć gwiazdę. Nawet w koszu ze śmieciami możesz znaleźć skarb. Nawet na śniegu możesz spotkać różę. Nawet gdy przyłożysz ucho do głazu, możesz usłyszeć bicie serca.
Jeśli zechcesz.


cdn
***
Słowa na końcu pochodzą z książki Elementarz autorstwa ks. Mieczysława Malińskiego.