piątek, 1 listopada 2013

DEAD: ALIVE- XX

info o nowym blogu na końcu rozdziału


I had a dream about my old school
and she was there all pink and gold and glittering
I threw my arms around her legs
came to weeping

  Każdy z nas jest żołnierzem na wojnie. Walczy przez większość swojego życia i ku cały czas rosnącej irytacji, wciąż nie może wygrać, chociaż tak bardzo się stara. Chce poczuć się doceniony, chce zobaczyć swoją rodzinę, swoje dziecko, swoją matkę, chce usłyszeć od ojca: jesteś prawdziwym mężczyzną. Każdy ojciec chciałby takiego syna. Chce przestać się bać, że za minutę może paść martwy na ziemię, chce przestać się bać, że wszystkie pokładane w nim nadzieje prysną jak bańka, chce jak najlepiej, ale wszystko wychodzi źle, cały czas są jakieś utrudnienia. Albo siła wroga jest zbyt duża, albo to my jesteśmy za słabi. Najczęściej sprawdza się ta druga opcja. Jesteśmy za słabi. Nie ma przecież rzeczy niemożliwych, możemy wygrać każdą wojnę, tylko często nam się nie chce i opadamy bez sił na ziemię, czekając, aż ktoś łaskawie wpakuje nam kulkę z pistoletu w głowę. Na takie coś nie ma żadnego usprawiedliwienia. Zmęczenie nie jest powodem do poddania się. Prawdziwy żołnierz nie ma prawa czuć się zmęczonym.
  Teraz zastanów się, czy ty wygrywasz swoją wojnę, czy przegrywasz. Jeśli odpowiesz, że przegrywasz, pamiętaj o tym, że nigdy nie jesteś sam. Na wojnę nie wysyła się pojedynczo ludzi, tylko dużymi grupami, żeby każdy miał oparcie. To, czy z tego oparcia skorzystasz, zależy tylko od ciebie. Albo będziesz wolał walczyć sam i potem schowasz głowę w piasek, bo porażka zwaliła cię z nóg, albo poprosisz o pomoc. Pomoc to nie jest przecież oznaka słabości, pomoc to budowanie własnej osobowości, chęć stania się silniejszym i mądrzejszym. Pomoc sprawia, że jesteśmy bardziej samodzielni. Nie możesz paść na ziemię.
  Jeśli powiesz, że wygrywasz, możesz być z siebie dummy.

Then I heard your voice as clear as day
and you told me I should concentrate
It was all so strange
and so surreal
that a ghost should be so practical

  Louis był żołnierzem, który podobnie jak ludzie, co odpowiedzieli "przegrywam", chciał walczyć sam, pragnął udowodnić, że nie potrzebuje niczyjej pomocy. Jedna klęska nie przygniotła go do ziemi na tyle, żeby nie był w stanie się podnieść, ale z drugą nie miał szans.
  Był w bardzo złym stanie psychicznym i fizycznym, a powrót do Stanów jeszcze bardziej go przybił. Na dobrą sprawę to nie wiedział, co właściwie ma robić.
  Jego przyjaciele, którzy kupili bilety lotnicze do Nowego Jorku na następny dzień rano, też nie wiedzieli, co robić. Stracili z Louisem kontakt, a nawet nie mieli stuprocentowej pewności, że udał się do USA, bo mógł polecieć dosłownie wszędzie. Zayn z kapturem na głowie palił papierosa przed kamieniczką, opierał się o płotek i co chwilę sprawdzał, czy nie przyszła wiadomość od Nicki, Liam zakryty kocem gapił się tępo w telewizję i udawał, że zainteresował go jakiś bezsensowny talk show, Niall drzemał na fotelu, a Harry od chwili nerwowej rozmowy w kuchni, siedział zamknięty w swoim pokoju. Tak bardzo brakowało im tej piątej osoby, która w jakiś niewyjaśniony sposób wypełniała swoją obecnością coraz częściej zapadającą ciszę.
  Nikt nie wiedział, że Harry, nerwowo połykając słone łzy, zaczynał powoli kojarzyć fakty, ale wszystko to było dla niego tak nieracjonalne, że wolał siedzieć sam i nie pokazywać się nikomu, dopóki się nie opanuje.
  Zdawać by się mogło, że w związku z tym wydarzeniem wszystko stało się takie szare, bez wyrazu. Paryż od rana ukrywał się przed światem pod ciemnymi chmurami, a ludzie chowali się pod parasolami.
  Od czasu wylotu całej piątki, w Wielkiej Brytanii też zapadła cisza. Pod londyńskim szpitalem również wróciło wszystko do normy, tylko czasami przeszedł się tamtędy jakiś zagubiony dziennikarz, który liczył na ujawnienie się jakiejś prawdy. Jedynym stałym szpitalnym bywalcem był Arty, który i tak już miał zarezerwowany bilet lotniczy do Nowego Jorku- razem z Joelem doszedł do wniosku, że czekanie na jakieś wydarzenie w stylu powrotu kogoś z piątki na wyspy, nie ma żadnego sensu, bo bardziej się przyda w Ameryce.
  Każdy chciał poznać prawdę, już nie tylko dziennikarze, ale i normalni, przeciętni ludzie mieli tej sytuacji dość na tyle, że pragnęli wiedzieć coś więcej, odczuwali potrzebę odzyskania dawnego spokoju, mieli dość przypływu coraz to drastyczniejszych informacji o trwającej, dumnie nazwanej amerykańskiej rewolucji. Problem tkwił jednak w tym, że nikt nie wiedział, jaka jest ta prawda. Nawet sam Louis.

Samantha

- Hotel Belleclaire. - Powiedziałam sama do siebie, patrząc się w swoje odbicie w lustrze.
  Idealnie rozczesane ciemnorude, wręcz bordowe włosy leżały mi na ramionach, czekając na nawet najdelikatniejszy podmuch wiatru, byle zmienić swoją pozycję i mnie zdenerwować. Usta tradycyjnie pomalowane na czerwono. Z irytacją zauważyłam, że jedna kreska na powiece była namalowana wyżej, niż na lewej i za słabo przypudrowałam sobie nos, ale nie miałam już czasu i nawet chęci na podejście do torby i szukania kosmetyczki, bo stopy odmawiały mi już posłuszeństwa, chociaż się męczyły w wysokich czerwonych szpilkach dopiero dziesięć minut. Miałam na sobie czarną sukienkę- tubę z odsłoniętymi ramionami, a to wszystko po to, żeby przywitać Tomlinsona w hotelu.

- Hotel Belleclaire! - krzyknął Arty do telefonu. Tak głośno, że pomyśleć można, że stał tuż za mną, a nie, że siedział w samochodzie na wyspach brytyjskich.
- Skąd wiesz?! - zdenerwowałam się, wyrzucając wszystkie ciuchy ze swojej starej szafy. - Skąd wiesz, że mam tam iść?!
- Bo Joel mi tak mówił - burknął i rozłączył się. No tak. Jeśli Joel tak mówił, to musi w tym być jakieś ziarno prawdy.

- Poderwiesz Tomlinsona - Joel uderzył pięścią w biurko.
- Po co? - skrzywiłam się. - Joel, ty jesteś jeszcze głupszy, niż sądziłam.
  W wypowiedzianym przeze mnie zdaniu było tyle kłamstw, co prawdy.
  Gdy kroczyłam już przez Douglas Avenue, starałam się zrozumieć logikę Joela. Na marne.
  Jednocześnie czułam, że zbliża się spotkanie z moim byłym chłopakiem. Może ta wizja nie byłaby taka przerażająca, gdyby nie okoliczności tej wizyty. Na dobrą sprawę, to Harry przyleci do USA tylko po to, żeby zobaczyć trupa swojego przyjaciela, żeby obejrzeć do końca przedstawienie Joela, jego niezdrową chęć dojścia do władzy, jego fanatyzm na tym punkcie. A ja niewątpliwie stałam po stronie winnych tego wszystkiego, chociaż nie chciałam do tego doprowadzić. Od samego początku byłam temu wszystkiemu winna. Ale nikt mnie nie chciał słuchać. Albo to ja mówiłam za cicho, ale krzyczeć nie chciałam, bo zwrócenie na siebie uwagi też nie byłoby do końca dobrym pomysłem. Po prostu najlepszym wyjściem było słuchanie się Joela i wykonywanie jego poleceń, udawanie, że wszystko jest w porządku, chociaż w moim umyśle wszystko zaczynało się mieszać i czułam, że powoli tracę nad sobą kontrolę.
  Co tak naprawdę sprawiało, że ta "misja", a miałam podobnych wiele, wywoływała na mnie aż taki duży wpływ? Czy to był pierwszy raz, kiedy ktoś na moich oczach miał zginąć? Nigdy nic szczególnego nie odczuwałam, traktowałam to jak... taką inną, niezbyt dobrą pracę, ale jednak pracę. Oszukiwałam tylko samą siebie, że się do tego nadaję, że mam wystarczająco mocne nerwy.
  Czy to obecość Harry'ego Stylesa w tym wszystkim sprawiała, że wręcz trafiał mnie szlag, czy niewinność Tomlinsona? Czy w ogóle ta cała piątka, bezgranicznie sobie ufająca i ciesząca się swoją obecnością budziła we mnie niewyjaśnioną zazdrość i pożądania, żeby mnie też ktoś tak traktował?
  A może to Arty tak mieszał mi w głowie? Ten chłopak miał dobre serce, zawsze to wiedziałam, tylko sam nie wiedział, jak to dobro z siebie wydusić, pogrążał się, tonął. A ja nie mogłam mu w tym pomóc, chociaż chciałam.
  Pomoc. Może zwyczajnie chciałam pomóc Tomlinsonowi? Może chciałam dostać rozgrzeszenie za te wszystkie pośrednie utracenie niewinnych dusz?
  I chociaż w mojej głowie były pewne pomysły, jak z tego się uwolnić, to nie byłam w stanie zacząć je realizować, w pojedynkę nie dałabym rady. Na pomoc Arty'ego nie mogłabym do końca liczyć, chyba, że zagwarantowałabym mu bogate życie, a przecież taka gwarancja już z góry skazana była na porażkę.

  Nie miałam pojęcia, skąd Joel wiedział, że Louis przyjedzie akurat do tego hotelu, ale mówiąc szczerze, zaczynało mnie to już trochę przerażać. Zatzmichen zawsze miał jakieś problemy psychiczne i chyba od urodzenia stwarzał jakieś niebezpieczeństwo, odpychał od siebie ludzi, błądził w labiryncie zwanym "życie" sam. Ale jego nienawiść do tego młodego, tak naprawdę słabego chłopaka, który całkiem przypadkowo wywołał polityczną lawinę, była tak naprawdę bezpodstawna, zwłaszcza, że Tomlinson wcale nie chciał sprawować władzy w USA, na litość boską, on nawet nie chciał tu mieszkać! Jedynym jego problemem było to, że za bardzo się wszystkim przejmował i gdyby nie to, to najprawdopodobniej pożyłby parę dni dłużej, bo nie odczuwałby tak nagłej potrzeby powrotu do Stanów.
  W hotelowej recepcji pracował pomocnik Joela, więc w pewnej chwili usłyszałam jego wołanie. Westchnęłam zrezygnowana, odłożyłam gazetę na ławę, po czym podeszłam na cholernie wysokich obcasach do Petera, bo tak miał na imię ten facet. Miał z dwadzieścia pięć lat, był czarnoskóry i zaskakująco sympatyczny jak na kogoś, kto pracował dla takiego psychola jak Joel.
- Przyjechał. Idź pod hotel, no i wiesz. - Powiedział i rzucił mi klucz do pokoju hotelowego Louisa.

the only solution was to stand and fight

  Stanęłam przed wejściem do hotelu, serce biło mi stanowczo zbyt szybko. Dlaczego? Miałam stanąć twarzą w twarz z chłopakiem, który za parę godzin umrze. Cholera, może nawet za parę minut. Co gorsza- nie wiedział o tym, mógł się tylko domyślać. To naprawdę może wywołać dziwny wpływ na człowieka. Zaczęłam się delikatnie rozglądać, czy czasem zaraz z któregoś samochodu ktoś nie wyskoczy i nie strzeli do Tomlinsona, albo coś w tym stylu. Spodziewałam się dosłownie wszystkiego.
  Chłopak wyszedł z taksówki. Biała koszula, czarna marynarka, podwinięte jeansy, czarne trampki, postawiona grzywka.
  Przecież to chłopak, jakich wiele na tym świecie! Wyróżniał się od innych tylko tym, że częściej pojawiał się w gazetach. Louis to też człowiek, też ma uczucia, też ma prawo do normalnego życia.
  Poczułam chęć podejścia do niego i złapania go za rękę, a potem do wepchnięcia go spowrotem do taksówki i krzyknięcia: wracaj stamtąd, skąd przyleciałeś, ty debilu! Ale było za późno. Samochód odjechał, pracownik hotelu złapał walizki, a sam Louis już mnie mijał, lecz w samą porę się opamiętałam.
- Louis! - krzyknęłam. Gdy zobaczyłam, jak się odwrócił i zaczął mnie badać wzrokiem, poczułam, jak moje policzki zaczynają się nieznośnie rumienić. - Panie Tomlinson, ehm, witam w hotelu Belleclaire! - uśmiechnęłam się sztucznie i podałam mu rękę, którą wcześniej wytarłam o sukienkę. - Zostałam wyznaczona do odprowadzenia pana do pokoju.
- ... ach.
- Możemy sobie mówić na "ty"? Byłoby mi lepiej.
- Bez problemu.
- Jak się leciało, Louis? - spróbowałam rozpocząć rozmowę i chociaż stworzyć pozory, że jestem sympatyczną i atrakcyjną dziewczyną. Ale chyba moje nerwy było widać jak na dłoni, bo chłopak nie odpowiedział, za to wciąż badawczo mi się przyglądał.
- Dobrze się czujesz...
- ... Samantha - przerwałam. - Mam na imię Samantha.
- Dobrze się czujesz, Samantha?
- Doskonale - odparłam. Zaczęliśmy wchodzić po schodach na czwarte piętro.
- Nie wygodniej by było windą?
- Nie! - odpowiedziałam zbyt szybko i zbyt głośno. No tak. Joel zadowolony nie będzie. - Więc, jak się leciało do Nowego Jorku? - powtórzyłam swoje pytanie.
- Zwyczajnie. Na lotnisku prawie zjedli mnie dziennikarze.
- To pewnie świetne uczucie!
- Tak. To najlepsze uczucie na świecie, gdy nie dają ci spokoju jacyś obcy ludzie.
- Takie są skutki sławy.
- Sławy? - powtórzył. Wyczułam w jego głosie rosnącą irytację. Niedobrze. - Zacznijmy od tego, że nie chciałem być sławny.
- Ale...
- Chciałem się tylko bronić, a ludzie to zinterpretowali po swojemu, jak zwykle.
- Widziałam cię wtedy na Times Square - powiedziałam, sama nie wiedząc, po co. Byłam wtedy z Arty'm w samochodzie. Korek i jeden wielki hałas. Wtedy mi nawet nie przeszła przez głowę myśl, że znowu będę pracować z Joelem i że będe musiała zabić tego chłopaka, a raczej przyczynić się do jego śmierci. Znowu spojrzałam na Louisa, który coś do mnie mówił, ale go nie słuchałam. W pewnym momencie poczułam, że tracę siły i wpadłam na ścianę.
- Mówiłem, że coś jest nie tak - mruknął zniecierpliwiony. - Daj mi klucz, sam znajdę swój pokój.
  Bez słowa wcisnęłam mu do dłoni klucz.
- Może cię odprowadzić na parter, do recepcji? Chyba i tak powinienem załatwić papierkowe formalności?
- Jesteś sławnym gościem, nawet nie mielibyśmy czelności cię o to prosić. Idź, dam sobie radę - machnęłam ręką, wręcz bojąc się na niego spojrzeć.
  Louis zniknął w głębi korytarza, a ja wciąż nie mogłam opanować swojego zdenerwowania.

Nicki

- Co?! - krzyknęłam do telefonu.- Żartujesz sobie?
- Nie - jęknął Zayn. - Louis jest w Nowym Jorku.
- Skąd masz pewność, że jest tutaj? Przecież mógł polecieć wszędzie!
- Nicki, jestem pewny, że jest w USA. Poza tym, wczoraj...
- Co się wczoraj stało?
  Zayn nic nie mówił.
- Zayn! - zirytowałam się. - No mów!
- Louis chyba słyszał moją i Harry'ego rozmowę.
- I co mu mówiłeś?
- Mówiłem, że Louis się zachowuje jak debil i my też przez niego powoli dostajemy szału i że dłużej już tak nie pociągniemy. Mógł to źle zinterpretować, bo chodziło mi o to, że nie mówi nam o wszystkim i przez to są...
- Wiem, o co ci chodziło - przerwałam mu. - Ale... na litość boską, Zayn, przecież Louis chyba nie jest aż taki...
- Sęk w tym, że jest. Louis od długiego czasu siedzi cicho, żyje w swoim świecie. Nie mówi nam o wszystkim i za bardzo się wszystkim przejmuje. Czuje się winny za to wszystko, co się dzieje w USA i co gorsza, sądzi, że przez niego i my będziemy mieć problemy.
- Ale...
- I to nie pierwszy raz, kiedy palnąłem coś głupiego. Wtedy na parkingu też... Jezu, jakim ja jestem...
- Siedź cicho, Zayn, ty nic źle nie mówisz. To Louis wszystko źle odbiera.
- Ale czy ty nie zdajesz sobie sprawy z tego, że on pewnie już jest w Nowym Jorku i ci dziwni ludzie, którzy cały czas za nim latają, mają go jak na talerzu?
- Nie do końca - uśmiechnęłam się. - Przecież ja tu jestem.
- Nicki!
- Zayn, chyba nie sądzisz, że będę tutaj bezczynnie siedzieć?
- Nawet nie próbuj nic sama robić.
- Sprawdzę chociaż w jakim hotelu jest. Czy w ogóle jest w hotelu.
- Jak to chcesz niby zrobić? Chcesz odwiedzić wszystkie hotele w mieście i pytać się w recepcji, czy jest tam Tomlinson? Nawet ci nie podadzą informacji, bo jest zasada ochrony danych osobowych.
- Wbrew pozorom to nie jest takie trudne. Wystarczy przejść się po najpopularniejszych ulicach Nowego Jorku. Zaufaj mi.
- Ufam ci, Nicki - westchnął. - Ale niepotrzebnie się narażasz.
- Chcę wam pomóc. Czy się zgodzisz, czy nie- i tak zrobię swoje.
- To akurat wiem - odparł posępnie. Roześmiałam się.
- O której jutro mam się was spodziewać?
- Gdzieś o czternastej twojego czasu, bo samolot mamy wcześnie rano. Ale nie przyjeżdżaj po nas na lotnisko, przyjedziemy do ciebie.
- W porządku. To do jutra.
- Dobranoc, Nicki.
  Rozłączyłam się i odłożyłam telefon na szafkę obok łóżka. Zgasiłam lampkę i wygodnie się ułożyłam, ale plan zaśnięcia pokrzyżował mi sms. Chcąc, nie chcąc, musiałam znowu podnieść się i odczytać wiadomość.

Od: Nick
Musimy pogadać. Masz jutro czas?

cdn

***

Mam pewne plany co do nowego bloga, ale nie jestem pewna, czy byłby to dobry pomysł. Żadne ff, raczej coś dla ludzi, którzy lubią czytać wypociny sfrustrowanej naszymi realiami dziewczyny. Moim celem byłoby wręcz zmuszenie do spojrzenia na pewne sprawy z innej perspektywy, byłoby pewnie dosyć kontrowersyjnie i bezpośrednio, ale koncepcja na dobrą sprawę jest ciekawa. Dajcie znać, co o tym myślicie!

tekst piosenki: Florence & the Machine- Only if for a night


sobota, 19 października 2013

DEAD: ALIVE- XIX

Loguję się na bloggera zasadniczo tylko w weekendy, kiedy piszę i publikuję kolejny rozdział Deada i w ogóle organizuję bloga i wiecie, jakie uczucie jest najlepsze? Że Wy, czytelnicy, doskonale wiecie, że rozdziały są zazwyczaj w weekendy, a i tak odwiedzacie tego bloga z poczuciem, że nowości nie ma. Nawet nie macie pojęcia, jak Was kocham.

***

  Zasada numer jeden: nie ma rzeczy niemożliwych. Gdybyś się naprawdę uparł, to za jakąś godzinę siedziałbyś w samolocie na Malediwy. Inną sprawą byłyby konsekwencje napadu i kradzieży pieniędzy, ale prędzej czy później ta podróż na Malediwy by się odbyła. Brzmi z deka bezsensownie, ale to ma drugie dno. Poza tym, przecież życie jest zbyt krótkie, żeby ciągle się ograniczać. Tak powie większość ludzi.
  Więc dlaczego są te ograniczenia? Dlaczego ludzie postępują tak głupio wobec siebie i cały czas tworzą kolejne blokady? Dlaczego egoizm potrafi tak zniszczyć ludzi? Bo czy jest jakaś sprawiedliwość w tym, że ktoś sobie leci pięćdziesiąty raz samolotem i to do pracy, bo mieszka na drugim końcu świata, a ktoś ledwo uzbiera pieniądze na bilet? Głupie jest, że to wszystko zrobił człowiek. Mówimy, że to my jesteśmy z każdej strony ograniczani, ale to samo robimy w stosunku do innych, całkowicie nieświadomie. Ale nawet o tym nie myślimy, bo człowiek zazwyczaj sądzi, że jest bezkarny i że to wszyscy się na niego uwzięli. 
  Ktoś kiedyś powiedział, że Bóg przy tworzeniu pierwszej kobiety i pierwszego mężczyzny nie zdawał sobie sprawy, co właśnie robi. Nie wiedział, że jedna rasa ludzka potrafi tak psuć świat, który przecież kiedyś był całkowicie poukładany, nie było tego całego bałaganu. Być może ta osoba miała rację. Być może Bóg teraz łapie się za głowę i sam nie wie, co się dzieje na tej dziwnej, pełnej sprzeczności planecie. Być może jego przeciwnik, diabeł, zaciera ręce z uciechy na ten widok.
  Albo ani Bóg, ani diabeł nie istnieją. Może są to zwykłe motywacje do prowadzenia lepszego trybu życia, do bycia dobrym człowiekiem. 
  Ale jednak te kwestie, chociaż interesujące, mające wielu nachalnych, wścibskich fanów na karku, nie mają logicznego wyjaśnienia. 
  Człowiek rozumny. Czy nazwa istoty, którą jesteśmy, jest do końca prawdziwa? Przecież gdyby człowiek był rozumny, mądry, to by nie popełniał głupstw, nie czyniłby złych rzeczy. Ale jednak to robi. Kradnie. Zabija. Poniekąd dobrzy ludzie też kradną i zabijają, bo zmusiło ich do tego życie, inni źli ludzie.
  A taki żołnierz, który nosi broń w kieszeni? Którego dusza jest pobrudzona innymi duszami jego ofiar? Jest dobrym człowiekiem, czy złym? Czy może być kopią Adama, czy nie?
  A może Joel Zatzmichen nie jest złym człowiekiem? Może gdzieś w środku jego umysłu jest chęć naprawienia tego zepsutego świata? Może to tylko pozory? 
  Może Tomlinson ma więcej na sumieniu niż Zatzmichen, pomimo faktu, że do nikogo nie strzelił z pistoletu? Może Joel został przez niego sprowokowany? Naiwność i idealizm Louisa zirytowały go na tyle, że postanowił doprowadzić pewne kwestie do jasności? Przecież Tomlinson też mógł zaleźć komuś porządnie za skórę. Mógł kiedyś zrobić coś, o czym nikt nie wie, ale gdyby o tym powiedział, straciłby ludzi, którzy jako ostatni wciąż mu ufali i wierzyli w jego dobroć. 
  Louis Tomlinson był w trakcie łamania swojej obietnicy, która kołatała mu w głowie podczas opuszczania USA parę lat temu. Walczył ze swoją fobią, która osiągnęła ekstremalne wielkości. Bił się z myślami, z własnymi nerwami, wytykał sam sobie błędy, obrażał swoją osobę. Przełykał ciężko ślinę, dłonie wycierał w czarną marynarkę, starannie dopasowaną do białej koszuli i podwiniętych jeansów. Pokazał paszport, cierpliwie słuchał, jak ludzie wokół niego cicho szeptali "Patrz, to on. To Tomlinson". Ze stoickim spokojem zauważał swoją postać na okładkach gazet trzymanych przez ludzi. Bez nerwów ciągnął za sobą swoją czarną walizkę na kółkach.
  Ale gdy stanął idealnie pośrodku wielkiego, nowojorskiego lotniska, gdy zobaczył wielki napis nad drzwiami "Miłego pobytu w Nowym Jorku!", jego serce biło tak mocno, zaczął się tak przeraźliwie bać, że miał ochotę wyjąć z portfela pieniądze, kupić bilet powrotny do Paryża i wrócić do chłopaków. W ciągu jednej doby odbył dwie podróże samolotem, wyglądał na potwornie zmęczonego i zestresowanego. Ludzie nawet nie ukrywali faktu, że na niego zerkali, robili mu zdjęcia, mrużyli oczy, jakby nie byli pewni, czy czasem zaraz nie wyjmie pistoletu z kieszeni i nie zacznie strzelać. Albo czy ktoś go zaraz nie zabije. I chyba ta druga opcja była najbardziej prawdopodobna i myśl ta zdążyła go ocucić na tyle, że zdołał głęboko odetchnąć i chociaż trochę uspokoić tętno. 
  I właśnie wtedy Louis przełamał swoją największą barierę. Dokonał czegoś, co teoretycznie uważane było za niemożliwe. Ale przecież mówione już było, że nie ma rzeczy niemożliwych. Stał na terytorium tak bardzo znienawidzonych Stanów Zjednoczonych z niemiłym uczuciem deja vu. 
  Parę lat temu też tu był, z tą różnicą, że chciał uciec i prawie by mu się to udało, ale rozpoznali go nieodpowiedni do konspiracji ludzie. Wtedy jego największym sukcesem była ucieczka policji. Parę godzin potem na płycie tego samego lotniska pierwszy raz stanął Zayn Malik. Wyszedł z odprawy i zobaczył Nicki, jego aktualną dziewczynę, oraz Liama, jego przyjaciela. Jakiś miesiąc potem spotkał się z Louisem. Oto przykład tego, jak bardzo przeplatają się ze sobą ludzkie życia. Ktoś wyżej doskonale sobie wszystko planuje.
  Jak można było się domyśleć, do Louisa zaczęli podchodzić pierwsi dziennikarze. Chłopak odruchowo spojrzał się za siebie- zawsze stał za nim Harry, Zayn, Liam i Niall. Ale nie tym razem. Wtedy pierwszy raz od dłuższego czasu poczuł się, jakby Zayn jeszcze wcale go nie znalazł. Bo może faktycznie tak było? Może Zayn wcale nie odnalazł tego Louisa, którego chciał? Malik chciał odzyskać dawnego, wesołego przyjaciela, a nie chłopaka, który całe dnie milczy, czasem z niewiadomych przyczyn ma szkliste oczy. Tym razem też tak było, ale Louis w porę się opamiętał, bo otaczało go kółeczko wścibskich ludzi zadających pytania. Ich głosy mieszały się i razem uderzały w chłopaka, który malał w oczach, tracił siły. 
  W pewnej chwili ruszył do przodu, starając się kroczyć pewnie i szybko. Nic nie mówił. Zaciskał nerwowo wargi, jedna ręka ciągnęła walizkę, a drugiej pięść zacisnęła się mocno. 
- Ochrona! - wrzasnął, coraz bardziej się wściekając. Zjawiła się zaskakująco szybko. Tłum dziennikarzy zaczął się powiększać coraz bardziej, dołączyli się ludzie, którzy znudzeni czekaniem na samolot, postanowili pooglądać sobie Tomlinsona na żywo. Louis postanowił skorzystać z tego, że grupka mężczyzn w niebieskich kombinezonach próbowała uspokoić i jednocześnie wyprosić ludzi z kamerami i mikrofonami z terenu lotniska. 
  Odetchnął z ulgą, gdy poczuł świeży powiew powietrza na swojej rozgrzanej i zarumienionej z nerwów twarzy.
- Ain't got no cash, ain't got no style, ain't got no girl to make you smile, but don't worry! Be happy!
  Louis spojrzał na czarnoskórego, niskiego faceta, siedzącego na zimnym bruku przy wyjściu z lotniska. Śpiewał piosenkę i grał na gitarze, przed sobą położył rozwiniętą chusteczkę higieniczną, a na niej kamień, żeby nie pofrunęła. Miał ledwo parę centów i jednego dolara. 
- Co się pan gapisz? - odezwał się niespodziewanie, przestając grać. Poprawił szarą czapkę na łysej głowie. - Tak bardzo polubił pan mój śpiew? Hę?
  Louis nic nie odpowiedział, nawet się nie ruszył. Wpatrywał się tylko w żebraka, a w głowie miał kompletną pustkę. 
- Zaraz, zaraz! Ja pana kojarzę!
- Domyślam się - wycedził jednak Lou.
- Proszę, proszę, Louis... Tomlinson! Ale ubaw! Boże święty, co za kabaret!
  Chłopak stojący bezruchu i nieczujący nawet mrozu, nie potrafił określić, czy śmiech żebraka był radosny, czy ironiczny.
- Widzisz pan, jakie ludzie prowadzą nędzne życie? Muszę grać na zajebanej od jakiegoś nieszczęśnika i w dodatku rozwalonej gitarze i drzeć mordę, żeby uzbierać na piwo.
- Piwo? - powtórzył.
- No. Bo rozgrzewa. Ale co możesz o tym wiedzieć, co? Pan ma tyle tysiaków, że sobie dupę nimi podciera. Polityk jebany.
- Nie jestem politykiem. - Powiedział Louis, ignorując przekleństwa czarnoskórego mężczyzny.
- Ale pan nim będzie. 
- Nawet do świąt nie dożyję - mruknął i wyjął portfel, ale powstrzymał go ponowny śmiech żebraka.
- Panie, nie chcę twoich dolarów. W dupie mam pańskie dolary. Chcę Bugatti, zapas piwa, dom i kobietę. Ale i tak jestem szczęśliwy. Bo... jak to było w tej piosence? In every life we have some trouble, but when you worry you make it double, so don't worry. Be happy!
  Louis i tak schylił się do mężczyzny i pod kamieniem położył pięćdziesiąt dolarów. Nie oczekiwał słowa takiego jak "dziękuję", nie oczekiwał niczego. Przez chwilę słuchał, jak żebrak śpiewa cierpkim, ironicznym tonem głosu. 
- Uważaj, żeby nikt ci tego nie ukradł, jak ty komuś gitarę - mruknął. Chwycił za walizkę i powoli zaczął iść w kierunku parkingu dla taksówek.
  Louis był całkowicie roztrzęsiony, a krótka rozmowa z biedakiem jeszcze bardziej go rozbiła. Chłopak nie potrafił zrozumieć, dlaczego życie jest takie niesprawiedliwe. Dlaczego pod lotniskiem żebrak śpiewa piosenkę o byciu szczęśliwym? Dlaczego nie miał pieniędzy na to cholerne Bugatti, już nie mówiąc o tym, że gdyby nie on, to nie kupiłby i tego głupiego piwa? Dlaczego ludzie są tak nieczuli?
  Do Louisa dotarło, jak źle się działo na tym świecie. I co w tym wszystkim było najgorsze? A to, że to my, ludzie, do tego doprowadzamy. Z dnia na dzień jeszcze bardziej bałaganimy nasz świat! To przez nas są żebracy i bogacze, którzy mają wszystkich w głębokim poważaniu. Chociaż teoretycznie nie ma feudalizmu, to tak naprawdę mało kto traktuje wszystkich równo. Gdzie jest ta cholerna demokracja? Równość wobec prawa? W ogóle równość wszystkich ludzi? Dlaczego ludzie mają czelność oceniać innych?
  Możemy zadawać sobie te wszystkie pytania, możemy chcieć coś zmienić, ale i tak będziemy stać w martwym punkcie, bo wystarczy nam jedna porażka, żeby machnąć ręką, powiedzieć, że zrobi to za nas ktoś inny, ktoś lepszy i odejść, poddać się! To jest najgorsza rzecz, jaką możemy zrobić: poddać się! Bo może to właśnie w nas ktoś pokłada nadzieje, może to w nas jest coś, czego innym ludziom brakuje! A nawet nie może, ale na pewno: my wszyscy powinniśmy się razem dopełniać i ignorować nasze wady, bo one zawsze będą, perfekcja nie istnieje. Ale zawsze można spróbować, żeby zapanowała. Tylko nam się nie chce. Musi dojść do skrajnej sytuacji, człowiek musi wpaść w fobię, przejść załamanie psychiczne, żeby zrozumieć pewne kwestie. I to jest debilne, bezsensowne. Zabijamy samych siebie. Zabijamy ten świat. To cud, że w ogóle istniejemy. 

Harry

- Styles, wstawaj, ciocia Liama robi śniadanie. 
- Nie śpię przecież - mruknąłem, podnosząc się na łóżku. Przetarłem oczy i mój wzrok wyostrzył się na tyle, że zdołałem zobaczyć Nialla w miarę wyraźnie. Stał przy drzwiach i rzucił we mnie poduszką. - Uspokój się, kretynie. Poduszka w twarz niekoniecznie jest potrzebna na pobudkę, dobra?
  Niall tylko się roześmiał i wyszedł z pokoju, tradycyjnie nie zamykając za sobą drzwi. To była jedna z paru wad Nialla: nie zamykał za sobą drzwi. Nie wiedziałem, czy miał już taki głupi nawyk, czy mu się nie chciało, czy zapominał, czy może było to przyzwyczajenie z domu, ale cholernie mnie to irytowało. Rano jednak nie byłem w stanie się denerwować. Wstałem z łóżka, założyłem skarpety, chwyciłem bluzę leżącą na podłodze i wyszedłem z pokoju. 
- Hej, Harry - usłyszałem głos Zayna.
- Co ty taki... ogarnięty? - zdziwiłem się. - Ostatni się obudziłem?
- Niezupełnie. Louis jeszcze śpi. Niall do niego zaglądał godzinę temu, podobnie jak do ciebie. Nie chciał go jeszcze budzić, bo powiedział, że należy mu się porządny sen.
- A mi to niby się nie należy? - oburzyłem się. - Louis wyspał się w szpitalu.
- Nie wspominaj o szpitalu - mruknął Malik. 
- Ups. Przepraszam.
- Pisałem z Nicki. 
- Kiedy?
- Dzisiaj wysłała mi SMSa. Napisała, że u niej wszystko w porządku i że jest w Manchesterze, ale jutro jednak wraca do domu.
- Tak szybko? 
- Widzisz, nikt nie ma humoru do imprez - westchnął. - Ostatnio wszystko zrobiło się takie smutne i pesymistyczne, co?
- Dziwisz się?
- No nie, ale... rany, kiedy my w końcu będziemy mogli normalnie żyć? 
- I tak najgorzej z nas wszystkich ma Louis.
- Taaa. Teoretycznie tak.
  Weszliśmy do kuchni, w której siedział przy stole Liam i Niall mieszający swoją kawę z mlekiem. Ciocia Liama postawiła talerz z tostami, po czym złapała torebkę i powiedziała:
- Liam wie wszystko co i jak, czujcie się jak u siebie, ja idę do pracy. - Ucałowała nas każdego w czoło, uśmiechnęła się i chwyciwszy niebieski płaszcz, wyszła z domu.
- Kochaną masz ciotkę, Liam - rzekłem i złapałem jednego tosta. 
- Jak ma gości, to jest miła. Idę obudzić Louisa, bo nie lubi zimnej kawy - odparł Liam i poszedł na górę, przeskakując przez stopnie.
- Louis lubi zimną kawę - zaprzeczyłem. 
- A ty skąd wiesz? - zapytał Zayn, siorbiąc swoją. 
- Bo dałem mu kiedyś gorącą, to powiedział, że woli, jak ostygnie. Zresztą, nieważne.
- Przecież Louisa tu nie ma! - wrzasnął nagle Liam, tak głośno i niespodziewanie, że każdy z nas podskoczył na krześle.
- Jak to nie ma?! - zirytował się Niall. - Przecież widziałem rano, jak śpi!
- To nie był Louis, kretynie! - w drzwiach pojawił się wściekły Liam. - To była poduszka zakryta pościelą!

cdn