wtorek, 27 sierpnia 2013

DEAD: ALIVE- XIII - część II

Zayn

- Louis? Louis! LOUIS!!!
  Długo to trwało, zanim zrozumiałem, że mój przyjaciel jest martwy. Jego upadek mogłem analizować nieskończenie wiele razy w pamięci, ta scena cały czas stała mi przed oczami i nie mogłem jej wytępić, wątpiłem, że to się da w ogóle zrobić. Krzyk Lou się urwał, tak jakby ktoś wyłączył radio, jego łkanie zawisło w powietrzu, huk pistoletu zajął całą wolną przestrzeń w atmosferze, chłopak upadł na drogę, zaczęła się przy nim tworzyć czerwona kałuża, powieki zamknęły się już na zawsze.
  Instynktownie zacząłem biec w jego stronę, adrenalina dodawała mi siły, o której istnieniu nawet nie wiedziałem. Zakryłem Louisa w ostatniej chwili, usłyszałem ponowny huk, a potem tylko niewyobrażająco wielki ból w ramieniu. Był tak ogromny, że do oczu napłynęły mi łzy, a ja pochyliłem się nad twarzą Louisa, nie wiedząc, co robić. Czułem się już niepotrzebny. Nie wykorzystałem swojej szansy. Życiowy nieudacznik.
- Dzwonić po pogotowie i policję, ktoś zastrzelił chłopaka!
- Na litość boską, zróbcie coś, łapcie ich!

- Czy jest tutaj Louis Tomlinson?
  Pytanie policjanta stojącego w drzwiach mojego domu zwaliło tatę z nóg. Spojrzałem zdezorientowany na Louisa stojącego obok mnie na szczycie schodów.
- Co to ma... - zacząłem pytać, ale Louis mnie już nie słuchał, zaczął powoli schodzić po schodach, nerwowo poprawiając opadającą grzywkę.
- To ja - odezwał się. Wszystkie spojrzenia zostały skierowane na niego, zapadła kilkusekundowa cisza, aż w końcu mężczyzna rozmawiający z moim ojcem obejrzał się za siebie, skinął lekko głową, a zza jego pleców wyszła para funkcjonariuszy i bez zbędnych ceregieli podeszli do Louisa, po czym przydusili go do ściany i zakuli jego ręce w kajdanki.
- Jest pan oskarżony o morderstwo trzech osób.
- Co?! To jakaś pomyłka, Louis nigdy by nikogo...
- Bylibyśmy wdzięczni, gdyby pan Zayn Malik jutro pojawił się na miejscowym komisariacie - przerwano mi.
- Czy to prawda? - zapytał mnie cicho tata, gdy policjanci wyszli razem z przerażonym do szpiku kości Louisem. Jego zdenerwowanie udzieliło się również i mi, już podchodziłem do drzwi, żeby pojechać na komisariat i wszystko wyjaśnić na spokojnie, bez żadnych nerwów, kiedy ojciec mnie zatrzymał jednym zdaniem. - Sprawiedliwość zawsze wygrywa, Zayn, Louis to mądry facet i da sobie radę, ty nie pomożesz mu na tym etapie.

- W Nowym Jorku, w siedzibie Sądu Dystryktowego USA dla Południowego Dystryktu Nowego Jorku oraz Sądu Apelacyjnego dla Drugiego Okręgu odbyła się rozprawa w sprawie zabójstw dokonanych przez Louisa Tomlinsona. Sędzia skazał go na dożywotni wyrok w więzieniu za świadome trzy zabójstwa.
  Pokazane zostały migawki z rozprawy chłopaka, ale najwięcej było materiału już po niej, dziennikarze zaatakowali Louisa ledwo przy wyjściu z siedziby, zadawali mu setki pytań, przysuwali obiektywy prawie pod sam jego nos, ale chłopak nie mógł nic mówić, był już przegrany.
  Na rozprawie też milczał, nie miał swojego świadka, nie miał nawet marnego adwokata. Wszystko było już postanowione przed samą rozprawą, nie miał żadnych praw. Po prostu przyjęło się, że to on, na pewno on tego dokonał i tyle, po co sobie komplikować życie? Przynajmniej przez trzy tygodnie będzie szum i ludzie odejdą od tematu beznadziejnych rządów w USA. Tomlinson był stanowczo tematem hot, ba, jego wyrok można nawet dopisać do listy tworzonej przez polityków pod tytułem "Amerykańska polityka jest wbrew plotkom na wysokim poziomie, bo...". Wszyscy chcieli zmarnować mu resztki jego życia. Stał się osobą znienawidzoną przez naród.
  Ojciec wpadł w szał.
- Jak mogłeś zadawać się z takim człowiekiem, wiedząc, że jest mordercą?!
- Louis nikogo nie zabił, do ciężkiej cholery!
- Gówno prawda, naopowiadał ci bzdur, a ty w to uwierzyłeś jak ostatni ciota na tej ziemi! Co z ciebie za facet?! Jak ty zagwarantujesz swojej przyszłej kobiecie bezpieczeństwo, jak zadajesz się od najmłodszych lat z jakimiś odmieńcami?!
  Chwyciłem kurtkę i wyszedłem z domu.
  A od tamtej chwili temat o Tomlinsonie się zakończył, ale nie w moim umyśle, nie w mojej pamięci, nie w mojej frustracji i chęci zemsty i przede wszystkim sprawiedliwości.

  Siedziałem na ławce, którą ktoś postawił prawie przy samym brzegu niedużego jeziora, znajdującego się niedaleko Bradford. Był zimny, jesienny wieczór, wiał nieprzyjemny wiatr, chowałem się w grubym czarnym szaliku i płaszczu. Nie chciałem jednak wracać do domu. Nie chciałem oglądać, jak mój ojciec umiera. Cała rodzina zbierała się przy jego łóżku, ale ja nie mogłem, nie potrafiłem, nie byłem w stanie spojrzeć na jego twarz.
  Pięć dni potem zmarł, a ja zostałem sam.

  Liam, Nicki i pani Payne, do której kontakt wygrzebałem w starych notatnikach ojca. Od tamtej pory miałem zacząć zupełnie nowe nowojorskie życie. Ze sztucznym uśmiechem na twarzy złapałem walizkę na kółkach i wolno zacząłem do nich iść, szykując się na równie sztuczne powitalne uściski. Wtedy uświadomiłem sobie coś potwornie niemiłego, że to była ta najlepsza przyjaciółka taty- odsiedziała paroletni, niesprawiedliwie wymierzony wyrok, a potem z pomocą mojego ojca zniszczyła życie psychicznemu mężowi, który znęcał się nad swoimi dziećmi, Liamem i Nicki. Liam był silnym i zahartowanym facetem, ale jego siostra... na pewno też mnie pamiętała i moje towarzystwo byłoby dla niej uciążliwe i kompromitujące. Dlatego postanowiłem sobie, że nie będę się z nią specjalnie spoufalać.

  Louis Tomlinson jest na wolności, media znowu szaleją, a ja nie wiem, co ze sobą począć.

  Pierwszy dzień w nowej szkole, zastanawiałem się, czy tutaj zawsze jest tylu policjantów, czy tylko dzisiaj coś się stało. Ale przecież Liam by mi o tym opowiedział, zdążyłem mu zaufać. I poznałem również Nicka, który nie wydawał się być złym chłopakiem, zresztą- jeśli Liam Payne mu zaufał, to Nick widocznie był tego zaufania warty i nie pochodził z jakiejś dziwnej, patologicznej rodziny, miał równo pod sufitem. Wezwała mnie dyrektorka, o czym poinformował mnie Harry Styles, pieprzony szkolny gwiazdor, który od pierwszej chwili obrzucił mnie jakimś dziwnym spojrzeniem, a Nick switował to jakimś tekstem o gejach, którym Styles i tak nie był, więc to było zupełnie wyrwane z kontekstu. Jak się okazało, nie była to rozmowa o tym, jak mi się podoba w Nowym Jorku i czy dobrze sobie radzę bez ojca, czy o innych bzdetach, a dyrektorka udaje, że ją to obchodzi. To było wręcz przesłuchanie. Policja ściągnęła odciski palców z telefonu Louisa, który miał zawsze przy sobie, a gdy go złapano, żaden szczegół nie uszedł uwadze. Skoro moje odciski palców były na jego telefonie, to chyba coś jest nie tak, prawda? W tamtej chwili zrozumiałem, jakim stałem się kretynem. Postanowiłem pomóc Louisowi, nawet jeśli miałoby mnie to zabić.

  Gdy spotkałem Louisa na obskurnym osiedlu zwanym przez Liama i Nicka "Kudanem", poczułem, że wszystko wraca na swoje miejsce.
  W rzeczywistości wszystko było jeszcze bardziej pogmatwane.
  Obiecany raj stał się piekłem. 

  Te wszystkie momenty przelatywały mi w głowie, szeptałem do Louisa, krzyczałem do niego, po czym znowu zaczynałem szeptać, żeby nie robił głupstw i żeby otwierał te cholerne powieki, żeby się uśmiechnął, żeby syknął z bólu, żeby drgnął mu palec, cokolwiek, byle żył. Nie działo się nic. Louis odnalazł swoje niebo.
  Ludzie mnie popychali, szturchali, owijali szmatkami, żeby nie było drugiej ofiary, ale prawda była taka, że to ja powinienem być martwy, nie Tomlinson, nie Lou, nie ten chłopak, którego obejmowałem na placu po paru latach rozłąki, nie ten chłopak, który zaprowadził nas do opuszczonego szpitala psychiatrycznego, nie ten chłopak, który prowadził samochód na Times Square, a potem stał dokładnie na jego środku i po paru  latach zaczął mówić, a nie milczeć. Rósł w oczach, stał się bohaterem. I nie ten chłopak, który płakał, gdy prawnik tłumaczył mu, że dostanie wynagrodzenie, że Chris wyląduje razem ze swoim ojcem w więzieniu i że z rzekomego mordercy zamienił się w politycznego, amerykańskiego herosa. Louis wtedy był kłębkiem nerwów, ale był szczęśliwy, pierwszy raz po tak długim czasie.
  Louis Tomlinson nie mógł umrzeć, bo zastrzelił go ktoś, kto znowu chciał mu te zasłużone szczęście odebrać.

- Jak masz na imię?
- On nie jest zdolny mówić, plącze mu się język.
- Gada sam do siebie.
- Wstrzyknijcie mu coś na uspokojenie.
- Ach, to Zayn Malik, kumpel tego cholernego Tomlinsona.
- Żyje?
- Będzie ciężko, ale chyba tak.
- Chyba.

- Zayn.
  Wiesz co? Masz rację, masz cholerną rację, jestem już tylko wrzodem na dupie.
- Zayn Malik, musisz wstać.
  Idź. Wracaj do chłopaków. Wasza męczarnia i życie w stresie właśnie się kończy. Nie powinieneś był mnie szukać. Powinienem siedzieć w więzieniu, albo już dawno nie żyć. Przez ciebie wciąż tu jestem i narażam kolejne, niewinne osoby na pewną śmierć.
- Louis, nie rób tego.
- Zayn.
  Sen i kotłujące się w moim umyśle wspomnienia po zadaniu mi ostatnich, bolesnych ciosów, opuściły mnie.
- Wciąż śnisz o swoim przyjacielu?
  Za te debilne pytanie powinna dostać statuetkę, ewentualnie medal. Złoty.
- Pani by nie śniła o kimś, kto prawie umarł przez panią z pani winy? - wymruczałem, nie otwierając powiek.
- Zayn, obudź się, plącze ci się język i twoje zdania nie mają żadnego sensu. Ani gramatycznego, ani tego głębszego, wiesz, o co mi chodzi.
  Westchnąłem i otworzyłem sennie oczy, pocierając je dłonią.
- Myślę, że wieczorem ściągnę ci już bandaże, rana się wystarczająco dobrze zagoiła, tylko ci przeszkadzają, prawda?
- Lepiej byłoby bez niego - wzruszyłem ramionami. - Co u Louisa?
- Pan Tomlinson ma zamiar chyba odespać swoje wszystkie złe noce - mruknęła. - Nie martw się, pacjenci zazwyczaj budzą się po tygodniu, to nie jest jakaś wieloletnia śpiączka. Byłaby, gdyby nie ty. A w sumie to nawet by śpiączki już nie było, tylko grób na cmentarzu. Co chcesz na śniadanie?
- Nic - ziewnąłem.
- Chyba sobie kpisz? Potrzebujesz jedzenia.
- Szpitalne jest okropne.
- Zayn! - pielęgniarka uśmiechała się. Może i nie była specjalnie urodziwa, ale polubiłem ją, była naprawdę w porządku, nie to, co przeżywała Nicki, zwykłe noszenie koszuli brata zamiast szpitalnej pidżamy wymagało interwencji samego Liama. Niall przyniósł mi swoje spodnie dresowe i czarną koszulkę-bokserkę, nie wyglądałem zbyt wyjściowo, ale wolałem to, niż koszula i gacie w paski, niczym z obozu koncentracyjnego. Ble.
- Herbata, tosty.
- I kasza manna.
- Nienawidzę kaszy manny!
- Potraktuj to jako lek - podała mi miseczkę. Wzdychnąłem i schyliłem się po łyżkę, a gdy pani wyszła z sali, poprawiłem poduszkę za swoimi plecami i usiadłem tak, jak nie było to wskazane, ale niewątpliwie było najwygodniej. Moje szczęście polegało na tym, że nie miałem kroplówki i swobodnie mogłem się poruszać. No, prawie swobodnie, bo nie pozwalali mi dłużej chodzić po szpitalu bez wózka.
  Sięgnąłem po pilot od telewizora leżący na szafce nocnej i gapiłem się tępo w jakiś denny talk show, mieszając białą papkę, którą zmuszony byłem zjeść. Program był tak nudny, że coraz częściej przymykałem powieki i naprawdę bym znowu zasnął, gdyby nie ktoś, kto postanowił mnie odwiedzić.
- Hej, Zayn.
  W drzwiach stała Nicki.
- A ty co? - uśmiechnąłem się i odłożyłem miskę na stolik.
- Nic. Był u ciebie Liam czy Niall? Albo Harry?
- Nie, szczerze mówiąc, to dopiero się obudziłem. To znaczy, przyszła do mnie pielęgniarka i mnie obudziła i myśli, że tknę szpitalne śniadanie.
- Jest obrzydliwe, fakt, ale ja już mam to za sobą - wyglądała na dumną z siebie, co mnie rozbawiło. Westchnęła ciężko i usiadła obok mnie na łóżku.
- Nie mogę się doczekać, kiedy obudzi się Louis - powiedziała.
- O ile dobrze pamiętam, to niezbyt za nim przepadałaś.
- No właśnie. Czuję potrzebę rozmowy z tym chłopakiem.
- Lou ma skomplikowaną osobowość, ale jest dobrym facetem.
- Wierzę ci. Jak się czujesz?
- Jak gówno.
- Zayn...
- Nicki, czy ktoś cię tu przysłał, żeby odhaczyć kolejną rozmowę ze mną, żebym się ogarnął, czy co? Nie chcę być nieuprzejmy, ale nikt z was nie wie, co...
- Zayn - powtórzyła, przerywając mi- chłopaki mówili, że chcą z tobą pogadać i przewidziałam, że wniebowzięty nie będziesz, więc pomyślałam, że będziesz chciał pogadać ze mną.
  Ze mną.
  Ouch, Nicki.
- Bo wiem, że oni będą głównie poruszać kwestie... uhm, kryminalne? Wiesz, będą dociekać, kto za tym wszystkim stoi. Ja nie chcę teraz o tym mówić.
- A o czym?
- Wydaje mi się, że nie wiesz, ile znaczysz dla ludzi.
- To znaczy? - nie zrozumiałem.
- Nie jesteś świadomy swojej wartości. Jesteś silnym, dobrym, pełnym empatii facetem, Zayn. Wszyscy widzą, co się z tobą teraz dzieje i każdego to martwi. Oczywiście, że nie możemy do końca wiedzieć, co teraz czujesz, bo masz prawo mieć jakieś wyrzuty sumienia za to, co powiedziałeś Louisowi, zanim tamten gość do niego strzelił, ale wiedz, że te wyrzuty sumienia nie mają żadnego sensu, bo żaden z nas nie zawinił. Mówiąc "nas" mam na myśli ciebie, chłopaków, Louisa i mnie. Zawinił tu tylko ten człowiek, który rozpoczął całą tą sytuację. Ty jedynie miałeś pecha, bo byłeś świadkiem jego kolejnej udanej próby i przerosło cię to. Louis żyje, jest w śpiączce, ale lekarze mówią, że niedługo się obudzi. Wyzdrowieje i razem będziecie knuć, co się tak właściwie dzieje, bo teraz każdy jest w totalnej rozsypce i nie wie, co ze sobą zrobić, każdy z nas w pewnym stopniu czuje się taki... niepotrzebny i cholernie bezradny. My wszyscy jesteśmy w to włączeni i nie możesz siebie cały czas obarczać. Louis potrzebuje silnego przyjaciela z setkami pomysłów, a nie słabego, zagubionego chłopaka, który nie może mu zagwarantować wsparcia. Gdy Lou się obudzi i zobaczy, w jakim jesteś stanie, to jeszcze gorzej się poczuje i zwyczajnie od was ucieknie, bo będzie wciąż sądzić, że wszystko psuje swoją obecnością. Jeśli teraz czujesz do siebie aż taki wstręt, to zacznij działać ze względu na nas i na Louisa przede wszystkim.
- Dzisiaj przyjeżdża twoja mama? - zapytałem po chwili ciszy.
- Ona już przyjechała. Wczoraj.
- Miałem na myśli, że do szpitala.
- Tak. Nick też.
- Dobra.
  Podniosłem się z łóżka i usiadłem obok Nicki.
- A jak ty się czujesz? - zgarnąłem jej włosy za ucho i badawczo jej się przyjrzałem.
- Całkiem nieźle, ale bywało lepiej - wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się. - Mam nadzieję, że jak przyjedzie mama, to zrobi chociaż jakiś minimalny porządek, bo ja mogę się produkować całe dnie, ale facetom do rozumu nie przemówię, a Liam też chodzi trochę rozbity, obudził mnie dzisiaj rano, bo wywrócił colę Nialla, no właśnie, tylko Niall potrafi się oga...
  Przerwałem jej pocałunkiem.

Harry

  Najprawdopodobniej byłem jedyną osobą na tym beznadziejnym świecie, która nie cierpi, wręcz nienawidzi hoteli, a zwłaszcza spania w nich. Kochałem swój dom, swój pokój i swoje łóżko, spałem w nieswoim tylko wtedy, kiedy byłem do tego zmuszony, jak teraz. Co prawda szpital pewnie by nam coś zaoferował, ale nie miałem ochoty spać w nim, już wolałem męczyć się w hotelu. Boże, one w ogóle nie mają duszy, cały czas przewalają się przez nie różni ludzie z różnych stron świata, są takie... niczyje, smutne i nijakie. I mi się źle kojarzyły.
  Starym zwyczajem zaspałem i nikt nie raczył mnie obudzić. Niall stwierdził, że słodko wyglądam gdy śpię i nie miał serca ściągnąć ze mnie kołdry i bić poduszką, żebym się obudził. Wcisnął mi klucze do garści i razem z Liamem wyszli do szpitala, żeby zobaczyć, czy coś zmieniło się u Louisa, Zayna i Nicki.
  Szedłem właśnie w stronę St Thomas' Hospital, jedząc croissanta kupionego w przypadkowym sklepie i myślałem o naszej jakże żałosnej sytuacji. Ktoś chce nas załatwić, to proste. Może nie tyle nas, co Louisa. Intuicja podpowiadała mi, że powinniśmy cały czas czuwać przy Louisie i pilnować, żeby jego stan sprawdzała cały czas ta sama pielęgniarka i lekarz, bo strach pomyśleć, na ile tych dziwnych spiskowców było stać- co to za logika udawać znajomego Louisa i coś mu zrobić, czy zrobić tak samo, ale udawać lekarza?
  I przede wszystkim: co, do jasnej cholery, oznaczał skrót ZR?
  I dlaczego w szpitalu uciekała przede mną jakaś dziewczyna, która widziała, że spadł jej szalik, a gdy chciałem jej go oddać, przeraziła się i pojechała windą na parter? Kogoś mi ona przypominała.
  Ale kogo?

cdn

***
Mam nadzieję, że nie zanudziłam dzisiaj, bo trochę akcja się ciągnie, ale nie miejcie mi tego za złe :D Powiedzcie mi, kiedy wakacje minęły tak szybko? Powtarzałam sobie, że dwójka Deada ma się skończyć przed wrześniem, jest już przełom sierpnia i września, a ja mogę się rozpisywać, a końca nie widać! Co Wy ze mną robicie (albo raczej: co ja robię z Wami)?!

niedziela, 25 sierpnia 2013

DEAD: ALIVE- XIII - część I

When you feel the fire taking over
Let it make your feeling behave older
Please let your heart breath in

  Jest źle. Dwa słowa. Setki uczuć.
  Zabawna jest nasza różnorodność i brak tolerancji. A może jej nadmiar? A co ze współczuciem? Czy ludzie powinni współczuć, czy to tylko pogorszy sytuację? Znowu spotkanie z różnorodnością. 
  To tak samo jak z "kocham cię". Kogo kochasz? Jak kochasz? Czy to prawdziwa miłość, czy słowa rzucone na wiatr, byle otrzymać upragniony spokój? Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak słowa szybko tracą na swojej intensywności, ale też jak ją nabierają. Kiedyś "kocham cię" słyszała osoba, która naprawdę była kochana. Teraz można być "kochanym" z byle powodu. Teraz może cię "kochać" osoba, która nawet nie wie, że istniejesz. Zabawne. 
  Człowiek źle interpretuje swoje emocje. Myli je, miesza i potem sam się denerwuje. A czym jest złość? Czy człowiek ma prawo się wściekać? Prawda jest taka, że urodziliśmy się egoistami. Cechę empatii i dzielenia się czymś z innymi, zdolność do kochania, nabywamy żyjąc. A jeśli umieramy zbyt wcześnie, można powiedzieć, że umieramy niespełnieni. Dopiero potem, o ile coś potem na nas czeka, nie poruszając już aspektów religijnych, widzimy, ile straciliśmy. Człowiek mądry po szkodzie, a tak często celowo ją wyrządza. Jesteśmy jedną, wielką, chodzącą nielogiką. 
  Co sądzisz o swoim życiu? Zastanów się i odpowiedz na to w myślach. Większość ludzi odpowiada, że mogłoby być lepiej, że jest kiepsko, że jest źle. Świat dzisiaj jest bardzo problematyczny i nie potrafi się nasycić tym, co już ma, chociaż na dobrą sprawę, to człowiek nigdy się nie nasyci. Granice nie istnieją, więc w jaki sposób mógłby to zrobić? Zapewniamy, że jeśli coś uda nam się zrobić, że jeśli coś osiągniemy, gdy coś dostaniemy, to wtedy będzie już dobrze, będziemy mogli spokojnie umierać, ale im dłużej myślimy o tym, jak jest nam dobrze, tym bardziej uświadamy sobie, jak bardzo jest nam niedobrze, bo zauważamy pewne luki, których jeszcze nie wypełniliśmy, a problem zaczyna się wtedy, gdy nie mamy czym je zatkać i nie jesteśmy w stanie uśmiechnąć się, bo to już szczęśliwy koniec. Każdy z nas ma inne wymagania i inne marzenia, ale człowiek jest stworzeniem, któremu ciągle jest za mało, ciągle by coś chciał, ciągle wpada na kolejne pomysły, zaczyna się gubić. I nawet już nie próbuje zaakceptować rzeczywistości, wmawiając sobie, że jest źle i tyle.
  Jest źle. A potem przez naszą głowę przechodzi wizja ludzi, którzy mają jeszcze gorzej. Dzieci, które siedzą w domach dla dzieci, bo ich rodzice albo nie żyją, albo okazali się zwyrodnialcami. Albo nie mieli za co żyć i nie mieli również wyboru, dla dobra własnego dziecka, musieli je opuścić. Takie szczęście w wielkim nieszczęściu. Potem jest jeden wielki płacz i brak zrozumienia. A nam robi się głupio, bo powtarzamy, jak źle nam jest, ale też wiemy, że inni mają gorzej. I znowu ten cholerny brak logiki. Wpadamy w labirynt bez wyjścia. Albo inaczej: to wyjście zawsze jest, tylko zanim je znajdziemy, to sporo się namęczymy. Start to nasze narodziny, meta to śmierć. Śmierć nie powinna być przedwczesna. To jest nawet nie fair w stosunku do osób, które pomimo nieszczęścia, wciąż walczą. Jeśli nie chcesz już żyć dla siebie, żyj dla innych. Zaraz odpowiesz, że nie masz dla kogo. Źle, błąd, błąd, błąd. Twój tok myślenia to jeden wielki błąd. Musisz zapamiętać jedno: zawsze, ale to zawsze jest ktoś, kto o ciebie się martwi. Zawsze. Nie wiesz kto to, dowiesz się dopiero na jakimś etapie, więc chociażby z tej ciekawości powinieneś dalej żyć i się nie poddawać, żeby zobaczyć, kto w ostatniej chwili poda ci rękę, bo na pewno to ktoś zrobi i zazwyczaj będzie to osoba, której najmniej się spodziewałeś w tym momencie. 
  Nie możemy pozwolić, żeby kotłujące się w naszych umysłach myśli całkowicie nas pochłonęły, bo tak zazwyczaj jest. Niemiłe wspomnienia, nasze porażki i rosnące problemy spędzają nam sen z powiek, ale trzeba mieć nadzieję. Brzmi banalnie, ale taka jest prawda. Czasem jest to spowodowane brakiem dobrego autorytetu, braku inspiracji, nie wiemy, na czyim barku się opierać. I chociażby z tego powodu musisz codziennie wstawać z łóżka i być silnym, żeby młodsze pokolenia miały już dobrą inspirację. Ciebie.
  Twoja historia jest gdzieś wyżej cała rozpisana, kropka została wstawiona w odpowiednie miejsce. Samobójstwo to wyrywanie kartek książki o tobie i zostawienie zaledwie kilka marnych kawałków papieru. Marnotrawstwo, prawda? Samobójstwo to egoizm. Jeśli kiedykolwiek o tym pomyślałeś, znaczy to, że jeszcze nie nabyłeś cechy empatii wspomnianej parę zdań wcześniej i że jesteś jeszcze młodym egoistą, ba, jesteś dzieciakiem. I to powinno być dostatecznym znakiem, że przed tobą jeszcze długa droga. Życie to czytanie na głos książki, której bohaterem jesteś ty.
  Please let your heart breath in.

  Nowy Jork wydawał się być miejscem zapomnianym przez Boga, ludzie zostali pozostawieni i byli zmuszeni żyć na własną rękę, bez żadnych rad, a ich intuicja przestała dobrze podpowiadać. Cały świat skupiał się na Stanach Zjednoczonych, które kiedyś były światową potęgą, a teraz panował tam jeden wielki chaos. Wszystko żyło własnym życiem. Ludzie żądali zmian, wszędzie wywieszali plakaty z odważnymi tekstami, przywoływali postać Louisa Tomlinsona na zdjęciach, porównywano go do dawnych prezydentów. Niektórzy szeptali nawet między sobą, że Tomlinson powinien wrócić i zrobić ostateczny porządek, a na sam koniec stać się prezydentem. Co było najciekawsze, coraz więcej osób tak chciało.
  Ale wszystko ma również swoje złe strony. Byli ludzie, którzy kibicowali Louisowi całym sercem, ale też tacy, którzy najchętniej zabiliby go na miejscu. Gorączkowo wertowali poranne gazety, przełączali kanały w telewizji, co godzinę włączali radio, żeby usłyszeć, co spikerzy mają do powiedzenia w radiu. Wszystko kręciło się wokół polityki, ludzie żyli polityką, wyszli po kilkudziesięciu latach w końcu na ulice i rozpoczęła się rewolucja. Tak naprawdę to już wtedy, kiedy złapano Tomlinsona na lotnisku, gdy próbował wylecieć ze Stanów, pokazując fałszywe dokumenty. Wtedy jeszcze uważano, że jest groźny i że jest zwyrodniałym człowiekiem, który zabił niewinne osoby. Strach i wątpliwości zaczęły rodzić się w chwili jego ucieczki, przecież czy to możliwe, że tak groźny mężczyzna był źle pilnowany i bez większego trudu zdołał uciec? I to parę razy? Punktem kulminacyjnym okazała się być pamiętna scena na Times Square. Ludzie śmiali się, że młodsze pokolenia będą o tym czytać w podręcznikach, a aspekt bohaterstwa najważniejszej w tym wszystkim postaci, czyli Louisa Tomlinsona, będzie kwestionowany na lekcji angielskiego. Ciekawostki z jego interesującego życiorysu coraz szybciej zaczęły wychodzić na światło dzienne, zaczęto poszukiwać jego krewnych, ale na ich temat nikt nic nie wiedział i to było najbardziej intrygujące dla mediów. Ostatnim wydarzeniem, wokół którego było najwięcej szumu, było zamordowanie chłopaka na którymś z londyńskich placów handlowych. Może nie byłoby to aż tak roztrząsane, gdyby nie fakt, że w tłumie był obecny nikt inny, jak Louis, a dodatkowo miejscie miały rewolucyjne i prowokujące ludzi sceny. Osoby żyjące w Wielkiej Brytanii zaczynały się denerwować i żądały wygonienia Tomlinsona z wysp brytyjskich, ponieważ wprowadził on niepotrzebny zamęt.
  A ostatnią plotką, która po czasie okazała się być prawdą, był pobyt Tomlinsona w szpitalu. I ten fakt zaczął wszystkich najbardziej zastanawiać.
  Joel Zatzmichen był całkowicie zasłonięty przez Tomlinsona. Z jednej strony irytowało go to, bo nikt nie skupiał się na jego osobie, a na jakimś, według niego, kretynie, który nieświadomie rozpętał burzę i będzie zmuszony za to umrzeć, a jeśli będzie sprawiać problemy, to będą dodatkowe ofiary. Ale z drugiej strony był spokojniejszy, bo mógł swobodnie urzeczywistniać to, co zaplanował, ork po kroku. Nie miał z tego jakichś wyrzutów sumienia, w ogóle nie miał takiego czegoś jak sumienie, po prostu skupiał się na sobie i okazjonalnie na ludziach, którzy mu pomagali. Chociaż to, co najlepszego wyrabiali, nie można było nazwać pomocą, tylko jakąś kpiną. Na litość boską, jak można nie trafić dwa razy z pistoletu we właściwego chłopaka? Raz pomylili go z jakimś pechowcem, a drugi raz nie potrafili do niego strzelić. Ale nie mógł zatrudnić lepszych ludzi, bo nawet zabójca ma swój rozum i nie będzie współpracować z takim człowiekiem jak Joel, bo byłoby to zbyt ryzykowne. Dlatego Zatzmichen od samego początku był zmuszony współpracować z życiowymi nieudacznikami. Chociaż nie mógł też stwierdzić, że kolejna nieudana próba zabicia chłopaka żadnych zalet nie miała, bo z tego co mu opowiedziano, to również i jego przyjacielowi się dostało. To na pewno będzie dla niego ciosem, o ile się obudzi ze swojej śpiączki. Myślał też o tym, żeby do Tomlinsona kogoś wysłać, żeby go zabić w szpitalu i zwyczajnie pójść, ale to byłoby zbyt łatwe, a rzeczy łatwe najczęściej okazują się być najbardziej skomplikowane, prawda? Joel nie mógł też zapomnieć o tym, że Louis miał czwórkę znajomych, którzy jeżą się jak dzikie koty, gdy ktoś zechce zrobić mu krzywdę. Zwłaszcza jeden z nich, Harry Styles. Joel czuł, że z nim będzie największy problem, tak samo jak z Malikiem.
  Zatzmichen miał teraz inny cel. Nie zabić Louisa, ale najpierw go zwabić do Nowego Jorku, co teoretycznie wydawało się być niemożliwe. Ale tylko teoretycznie.
  Joel szedł wolno po jakiejś nowojorskiej ulicy, na której mało kto był obecny, co było mu na rękę, bo nie cierpiał tłumów, spacer przez Times Square byłby dla niego wręcz samobójstwem. Właśnie mijał jakiegoś młodego chłopaka, który pochylał się z kapturem na głowie, bo kropił deszcz, czytał USA Today.
- Przepraszam, mogę na chwilę? - zapytał się Joel, w duchu krzywiąc się na sztuczność swojego wypowiedzianego "przepraszam". Chłopak spojrzał na niego, przez chwilę milczał, aż w końcu wzruszył ramionami i oddał mu gazetę. Widocznie również wyczuł sztuczność wypowiedzi starszego mężczyzny, albo skojarzył, że to ten Joel Zatzmichen, więc dla własnego bezpieczeństwa wolał się nie odzywać, oddać zmiętoszony papier i zniknąć na zakręcie prowadzącym na Times Square.
  Joel spojrzał na pierwszą stronę gazety śmierdzącej wilgotnym, tanim papierem.
  Louis Tomlinson w szpitalu, próba zabicia głowy rewolucji, czy powinniśmy się bać?
- Głowa rewolucji? - mruknął Zatzmichen pod nosem. - Na jego miejscu byłbym upokorzony za taki beznadziejny tytuł.
  Rzucił gazetę, wylądowała w kałuży.
- Byłbym upokorzony za samo bycie Louisem Tomlinsonem - dodał beznamiętnie, jakby ktoś obok niego stał i przytakiwał głową.

  W Londynie również udzielała się nowojorska atmosfera, z tą różnicą, że tutaj było więcej ludzi, którzy mieli zwyczajnie gdzieś te wszystkie rewolucje i polityczne ploty, żyli cały czas swoim monotonnym rytmem i póki co, na nic nie narzekali. Może czasem wygłosili ironiczny komentarz na temat coraz częściej pojawiających się plakatów na drzewach i tablicach z ogłoszeniami, z podobizną Tomlinsona. Bo po cholerę one, po jaki gwint mieszać się w sprawy innego państwa, w ogóle innego kontynentu? Czy ludzie naprawdę nie mają co robić ze swoim życiem?
  St Thomas' Hospital stał się miejscem, w którym zbierało się coraz więcej męczących dziennikarzy, niektórzy, a w zasadzie większość, została wysłana tam z USA, z obietnicą premii za jakąś tanią sensację. Zazwyczaj byli przeganiani przez policjantów, bo ich hałas przeszkadzał pacjentom i klientom, było to wręcz niehumanitarne, bo ratownicy medyczni mieli z nimi problemy, zwłaszcza, gdy wieźli chorego człowieka. Musieli więc zacząć korzystać z tylnych wejść, które były zagrodzone, więc całkowicie zostawione w spokoju przez dziennikarzy. Informacji o Tomlinsonie recepcja przestała udzielać, a dostęp do niego uzyskali tylko znajomi i rodzina. Chociaż słowo "rodzina" było niestosowne, zważywszy na sytuację Louisa.
  Wszystko stało się ponure i smutne. Co prawda szpitale nigdy nie były wesołym miejscem, ale codzienny hałas dziennikarzy, którzy atakowali wszystkich lekarzy wchodzących głównym wejściem do budynku, bo zaczynali swój dyżur plus dobijająca brytyjska pogoda, sprawiały, że atmosfera stawała się jeszcze gorsza do zniesienia. Wszyscy mieli obgryzione z nerwów paznokcie, wory pod oczami i rosła ilość filiżanek z niedokończoną kawą. Nawet żarty traciły na swoim uroku i nikogo nie śmieszyły.

Przed atakiem Nicky'ego, 10:30.
Nicki

  Obudziło mnie jakieś puknięcie.
- Przepraszam, to ja. Niall zostawił butelkę z resztką coli na stoliku i ją przypadkowo zrzuciłem.
- Nic się nie stało - mruknęłam i przetarłam oczy. Podniosłam się na łóżku i ziewając poprawiłam koszulę nocną. Poprosiłam wczoraj Liama, żeby pielęgniarki pozwoliły mi założyć swoją, bo te szpitalne mnie przerażały. Brat kłócił się o to z nimi bitą godzinę, aż w końcu przyszedł do mojej salki i uśmiechał się z triumfem.
  Teraz stał obok mnie z założonymi rękoma i przechyloną głową.
- Co jest? Och, dobra, jednak nic nie mów, wiem, że wyglądam jak pół dupy zza krzaka.
- Daj spokój, nikt nie budzi się w szpitalu i wygląda jak milion dolarów - westchnął i usiadł na fotelu naprzeciwko mnie.
- Ty chyba tez kiepsko spałeś.
- Żaden z nas dobrze nie spał - wzruszył ramionami. - Zresztą, to cały czas rozmawiałem z Niallem i Harry'm.
- O czym? - położyłam poduszkę na kolanach, zaczęłam ją klepać i wcisnęłam ją na oparcie łóżka, żeby wygodnie usiąść.
- O Louisie. I w ogóle o tej całej sytuacji.
- Louis jechał z Zaynem do mnie, prawda?
- Szczerze mówiąc, to zmusiliśmy go do tego. I teraz z naszej winy siedzi w szpitalu. I dodatkowo ma śpiączkę.
- Tak czy inaczej próbowaliby go zabić i powinniście być szczęśliwi, że na tym się skończyło. Gdyby zaatakowali was w domu, to nie mielibyście szans.
- Kto ci o wszystkim opowiedział?
- Niall. - Uśmiechnęłam się pod nosem, ale zaraz na moją twarz powrócił grymas smutku. - Przecież Zayn i Harry nie byli w stanie nic mówić, ty na dobrą sprawę też.
- I co o tym wszystkim sądzisz?
- Dobrze mnie znasz i wiesz, że nie zaufam Louisowi od razu.
- Ale...
- Gdy już się obudzi, to chciałabym z nim pogadać.
- Ale...
- I muszę wyjaśnić sobie z nim parę spraw.
- A Nick?
- Co z nim?
- No właśnie, co z nim?
- Dzwonił do mnie wczoraj wieczorem, jak już poszliście spać, a właściwie udawać, że śpicie. Najprawdopodobniej siedzi teraz w samolocie. Zadzwoni, jak już będzie na Heathrow. Mama będzie o jedenastej. Właśnie, która jest godzina?
- Za dwadzieścia jedenasta.
- Pomożesz mi wstać?
  Liam podniósł się ze swojego miejsca, podszedł do mnie i podał mi rękę. Zaczynałam dzień bez tej całej kroplówki, co było dla mnie cholernie wielką ulgą, bo wczoraj bity dzień przesiedziałam w łóżku i wychodziłam jedynie do toalety, ale musiałam ciągnąć za sobą ten irytujący stojak i czułam się, jakbym miała z sześćdziesiąt lat. Prosiłam wtedy jedną z pielęgniarek żeby ze mną szła, bo samej byłoby mi jeszcze dziwniej.
  Założyłam puchate kapcie i szlafrok, który przywiózł mi Liam, podobnie jak koszulę nocną, spałam w jego starym t-shircie i czułam się w nim o wiele lepiej niż w szpitalnej koszuli, w której wręcz tonęłam. Brr, okropieństwo.
  Wyszliśmy na korytarz.
- Właściwie to gdzie wy spaliście, skoro wasz dom został zdemolowany?
- Mama załatwiła nam pokój w tym samym hotelu, w którym śpi ona. Nawet nie zdążyliśmy z nią zamienić słowa, wcisnęła mi klucz od pokoju i zniknęła z bagażami w swoim, potem jej nie było. Była okropnie zdenerwowana.
- Dziwisz się jej? Napadnięto na jej córkę, synowi zdemolowali dom i dodatkowo Zaynowi oberwało się z pistoletu!
  Liam roześmiał się.
- Na co to idzie, Nicki?
  Pokręciłam tylko głową, uśmiechając się słabo. Zatrzymaliśmy się przy automacie, Liam zaparzył sobie kawę, a z windy wyszedł Niall. Ten chłopak ciągle mnie zadziwiał, od samego momentu, gdy zobaczyłam go w Mount Sinai, aż do teraz. Był chodzącą energią i teraz najprawdopodobniej to właśnie on trzymał się najlepiej z nas wszystkich. Widocznie docenił to, co ma, gdy wyzdrowiał. Tak, Niall zdecydowanie był szczęśliwy. Był. Bo w tych okolicznościach jego szczęście zaczęło się przekształcać w niepokój i to było naprawdę nie fair. Przytruchtał do nas.
- Hej, Nicki! - uśmiechnął się i zmierzwił mi włosy. Skrzywiłam się.
- Fuj, zostaw je, są tłuste! Błagałam pielęgniarki o pozwolenie wzięcia prysznica, ale mi nie pozwalają, są zbyt przewrażliwione.
- Jak chcesz, mogę z nimi pogadać - zaoferował swoją pomoc Liam, siorbając kawą.
- Ty już lepiej nie rozmawiaj z żadną pielęgniarką - mruknął Horan. - W ogóle, to wasza mama jest na parterze, przy recepcji. Jest chyba zdenerwowana. Zamieniłem z nią kilka słów i zapytałem się, czy dobrze się czuje. Odparła, że wszystko jest w porządku, ale mnie nie oszuka.
- Zaraz do niej zejdziemy, chyba, że pierwsza do nas przyjdzie.
- Co u Zayna? - zmieniłam temat. - I gdzie Harry?
- A u Louisa? - Niall spojrzał na Liama.
- U Louisa bez zmian, śpi.
  Niall westchnął, przez chwilę się nad czymś zastanawiając.
- Harry'ego zostawiłem w hotelu, powiedział, że za jakieś pół godziny będzie. U Zayna jeszcze nie byłem, najpierw przyszedłem do was.
- Ja byłem u Zayna zanim poszedłem do Nicki, spał, więc go nie budziłem. Chłopak potrzebuje więcej snu niż zwykle.
- Zayn potrzebuje przeprowadzenia z kimś szczerej rozmowy - wtrącił mu się Niall. - Wczoraj wyglądał jak kupka nieszczęścia i dzisiaj pewnie będzie bez większych zmian.
- Okej, czyli dzisiaj porozmawiamy z Zaynem, naszą mamą, przyjdzie Harry i Nick, obgadamy najważniejsze sprawy i gdy wszystko będzie jasne, będziemy się modlić, żeby Louis już się obudził, ta? - mruknęłam.
- Zapomniałaś jeszcze o jednym - Liam kiwnął na coś za mną. Odwróciłam się. - Twoje śniadanie nadchodzi.
- Liam, w sumie to możesz jeszcze raz porozmawiać z pielęgniarką. Co ty na to, żeby zjeść hamburgera, zamiast szpitalnej papki? - zaniepokoiłam się na widok pielęgniarki, która wyszła z dyżurki, pchając wózek z jedzeniem i talerzami.
- Ja właśnie tak zrobię, ale ty masz się kurować. Wracaj do pokoju, bo jak zobaczy, że wyciągnąłem cię z pokoju bez wcześniejszych porannych badań, to mnie zabiją.
- Idźcie do Zayna.
  Powiedziawszy to, odwróciłam się na pięcie i skierowałam się do swojego pokoju, jakby nigdy nic. Co jak co, ale Liam nie mógł się narazić pielęgniarkom drugi raz.

cdn

Skomentuj, żeby zmotywować (:

EDIT: zapomniałam wspomnieć- na początku jest fragment piosenki Adriana Luxa- Fire, jakby ktoś pytał. >link<

piątek, 23 sierpnia 2013

DEAD: ALIVE- XII

Nick
Dzień następny, 14:56
Heathrow Airport.

- Halo? Nicki? - powtarzałem, przytykając telefon do ucha. W drugiej ręce trzymałem papierowe gazety i garść ulotek, które wepchnięto mi do dłoni przy odprawie. Stałem sztywno, obawiając się, że torba przewieszona byle jak przez ramię, zaraz mi spadnie na ziemię. - Na litość boską, co ty robisz z tym telefonem, że jest taki słaby zasięg? - warknąłem zniecierpliwiony.
- Wiesz, zazwyczaj w szpitalach w niektórych oddziałach jest zakaz używania telefonów komórkowych! - fuknęła. W myślach już widziałem jej twarz, gdy się złościła- przewracała wtedy oczami, miała zaczerwienione policzki, a usta zaciśnięte. Gdy była naprawdę wściekła, miała załzawione oczy. Nienawidziła tego, ale tak już miała, płakała, gdy była zła. Zawsze mnie to rozbawiało, bo gdy chciała być twarda i gdy chciała się ostro kłócić, łzy ją zdradzały. Ale na jej miejscu też dostawałbym szału, bo z całą pewnością to nie jest fajne.
- Nicki, powiedz mi, co się stało. Albo zaczekaj minutę, nie rozłączaj się - powiedziałem i podszedłem do wolnego stolika przy kawiarence, a potem położyłem na nim torbę i gazety. - Okej, mów.
- To nie jest rozmowa na telefon, dobra? Przyjedź, to pogadamy.
- Powiedz mi tylko: czy to ma jakiś związek z Tomlinsonem?
  Nicki westchnęła.
- Nie.
- Mhm, tak.
- Nick, nie obwiniaj go, jak nawet nie wiesz, dlaczego wylądowałam w szpitalu!
- Napad, twoja mama mi powiedziała. Biorąc pod uwagę dawne wydarzenia, wszystko kręci się wokół kolegi twojego brata. Gratuluję mu przyjaciół, Liam totalnie zdurniał.
- Dlaczego cały czas grzebiesz w przeszłości, zamiast skupić się na tym, co dzieje się teraz i wziąć pod uwagę to, co może mieć miejsce za jakiś czas? Nie rozumiesz, że tym ranisz ludzi?
- Nie ranię nikogo, do cholery!
- Musisz pogadać z Louisem sam na sam, jak facet z facetem.
- Och, nie ma sprawy, chłopak poczuje, co to znaczy mieć odciśniętą pięść na twarzy.
- Nick!
- Dlaczego nagle tak bronisz tego chłopaka?
- Chcesz się kłócić? Tego chcesz?
- A idź w cholerę. - Rozłączyłem się i wrzuciłem telefon do kieszeni torby razem z niepotrzebnymi brukowcami i ulotkami. Zdążyłem odejść od stolika, zanim podeszła do mnie kelnerka, myśląc, że chcę coś zamówić.
  Trzydzieści minut potem taksówkarz zatrzymał się przed szpitalem, a złość nie minęła mi ani na sekundę, wręcz przeciwnie- rosła w błyskawicznym tempie i zaczynałem się bać, że gdy wejdę do pokoju Nicki i gdy ją zobaczę, to nie wytrzymam i pobiegnę do Tomlinsona, żeby osobiście go udusić i tak zakończyć jego żywot. Pewnie i tak nikt by po nim nie płakał, chyba że jego "koledzy", czyli Liam, Niall, Zayn i Harry. Boże święty, co się stało z czwórką tych niegdyś inteligentnych facetów? Kto normalny zadaje się z takim marginesem społecznym? Louis nie wnosił nic dobrego w ich życie, tylko wszystko psuł, aż w końcu dziewczyna, za którą oddałbym życie, wylądowała w szpitalu. I może nie znałem dokładnego przebiegu wydarzeń, ale po prostu czułem, że to ma jakiś związek z tym chłopakiem i trzeba go jak najszybciej spławić. Jeśli Liam i reszta chłopaków tego nie zrozumieją i wciąż będą się z nim zadawać, w dalszym ciągu będą się nim przejmować, to będę zmuszony sam to zrobić. Tacy ludzie są jak robaki, trzeba ich jak najszybciej tępić, bo narobią syfu i zdechną gdzieś w kącie, albo zwyczajnie uciekną, pozostawiając za sobą totalny bałagan. Nie zasługują na szczęście pod żadnym względem. Czułem satysfakcję, gdy usłyszałem w radiu o tej całej sytuacji w Londynie, że zabito jakiegoś chłopaka, a w pobliżu był Tomlinson we własnej osobie. Przecież on jest wszędzie, gdzie dzieje się coś dziwnego i w najgorszym wypadku ktoś ginie, czy tylko ja to zauważałem? Czy tylko ja myślałem racjonalnie? Miałem dość tego wiecznego chwalenia jego osoby i porównywania go do jakichś bohaterów, do postaci, które zmieniły coś w amerykańskiej polityce na lepsze. Co prawda amerykańskie rządy pozostawiały wiele do życzenia, ale Louis Tomlinson nie był osobą, która je zmieniła na lepsze, pod żadnym względem, na litość boską! Jeden, wielki skandal, temat zastępczy dla gazet i telewizji, gdy nic ciekawego się nie działo, wtedy można znowu porozmawiać o "Wielkim Tomlinsonie, który uratował przyszłość amerykańskiej polityki". Świetny dowcip, uśmiałem się jak nigdy.
  W pokoju Nicki zastałem całą śmietankę towarzyską.
- Cześć, Nicki.
  Widok siostry Liama był dla mnie zaskoczeniem, a właściwie fakt, w jakim stanie ją zastałem. Szczerze mówiąc to myślałem, że miewa się lepiej, że swobodnie może się poruszać i nic nie sprawia jej jakichś większych problemów, ale okazało się, że była przykuta do szpitalnego łóżka, połączona z nim kroplówką, włosy potrzebowały kontaktu z wodą i szamponem, usta pomadki nawilżającej, a policzki różowego pudru, bo były nieładnie blade. Westchnąłem, próbując uspokoić coraz bardziej nerwowy oddech.
- Dawno cię nie widziałem - usłyszałem głos Nialla, który próbował polepszyć atmosferę, a stała się ona okropnie spięta w chwili pojawienia się mojej osoby w salce.
- Hej - mruknąłem, mierzwiąc dłonią włosy, nie wiedząc, co zrobić. - Co się stało?
- Jeszcze raz zrobisz... - Nicki zaczęła mówić, ale musiała odkaszlnąć. - ... jeśli jeszcze raz zaczniesz się do mnie wydzierać przez telefon i się rozłączać bez słowa, to nie wpuszczę cię do siebie, rozumiesz? Nienawidzę takiego czegoś. Nienawidzę.
- Przepraszam, to co się stało? - w myślach przewróciłem oczami. - Napad, ta?
- Mhm. Najpierw zaczął ktoś strzelać, a potem ktoś ją od tyłu złapał, przewrócił, pobił, pogroził, takie tam - odezwał się Liam, niezbyt chętny do rozmowy. Był potwornie zmęczony, pod oczami miał gigantyczne wory. Rozejrzałem się po salce, dokładniej wszystko ilustrując wzrokiem. Pokój jak pokój, zimny, nieprzytulny, po prostu szpitalny. W górnym kącie wisiał jakiś stary telewizor, wszędzie po oczach biła biel, nieskazitelna biel. Pościel Nicki była wykrochmalona, nienawidziłem takiej. Po prawej stronie na końcu salki stało drugie łóżko, ale było puste.
- Fajnie, że całą sytuację opisujesz jakimś "takie tam".
- Nick, nie unoś się tak - w drzwiach za mną pojawił się Styles. Nie byłem w stanie powstrzymać kpiącego uśmiechu, a po chwili zacząłem się śmiać. Nie był to wesoły śmiech, raczej niemiły dla ucha, drażniący i sarkastyczny.
- Jezu, jesteście totalnymi ofiarami losu - wykrztusiłem, kręcąc głową. Przy okazji zauważyłem, że Harry mnie przerósł i w ogóle wymężniał, w tamtej chwili miał nieprzyjemny wyraz twarzy mówiący "idź stąd, jesteś niepotrzebny". W najlepszej formie był chyba Niall, tak mi się wydawało. Co prawda każdy z nich był zmęczony, ale Horan trzymał się najlepiej, brak snu nie odbijał się za bardzo na jego twarzy. Poza tym, to Niall był już zahartowanym facetem, pobyt w szpitalu nie był dla niego czymś nowym. Patrząc z perspektywy odwiedzającego i chorego. Zauważyłem też, że był lepiej zbudowany, niż kiedyś- anoreksja wypuściła go ze swoich sideł, widać było powolne rezultaty siłowni. Grzywka wysoko układana, tak samo robił Tomlinson, sprawiała, że zdawał się być wyższy. Dopiero wtedy mój wzrok złapał Zayna.
- Ouch - wymsknęło mi się. Czy to był naprawdę Malik? Ten silny, dobrze zbudowany facet? Teraz wyglądał potwornie staro, jakby miał z pięćdziesiąt lat i milion problemów na głowie, jakby dźwigał coś niemiłosiernie ciężkiego. Siedział skulony na wózku inwalidzkim, opierał brodę na dłoni, marszczył brwi, jakby nad czymś intensywnie myślał i zaciskał powieki, tak samo jak pięść zabandażowanej ręki. I to boleśnie, jego kłykcie były całe białe, aż dreszcz po plecach przechodził.
  Tego było już za wiele.
- Co za komedia.
- Jeszcze chciałbyś coś dodać? - Styles był wściekły. Stał naprzeciwko mnie, z założonymi rękoma, przestępując nerwowo z nogi na nogę. Jako jedyny z całej czwórki był skory do rozmów. Albo do kłótni, jak kto woli. Widocznie tylko on miał na tyle siły, żeby reagować na moje niemiłe zaczepki, ale po prostu nie mogłem spokojnie patrzeć na półżywą Nicki i Zayna, na padniętego Liama i na Nialla, który przeszedł w swoim życiu tyle, że teraz powinien siedzieć na jakiejś Ibizie i się bawić, a nie znowu opierać się o ścianę w londyńskim szpitalu!
- Owszem, chciałbym! - syknąłem. - Ten Tomlinson was zabija. Zabija. Rozumiecie to? Czy wy nie widzicie, co on najlepszego wyrabia?! - rozłożyłem ramiona, jakbym chciał pokazać i przypomnieć wszystkie jego winy. - Cały czas pakujecie się w jakieś kłopoty, lądujecie w szpitalach, macie połamane kończyny i nie możecie spokojnie spać po nocach! A przez kogo to wszystko?! Oczywiście, że...
- Ty tępy kretynie! - wrzasnął nagle Styles, tak gwałtownie przerwał moją paplaninę, że sam podskoczyłem przestraszony w swoim miejscu. Podszedł do mnie tak blisko, że nasze nosy prawie się stykały. - Nic nie wiesz. Nic! Jak w ogóle śmiesz tutaj przyłazić i nas obrażać?! Nic nie rozumiesz i co jest najbardziej denerwujące, w ogóle nie znasz Louisa, a udzielasz się na jego temat!
- Nic się nie zmieniłeś. Wciąż ten sam naiwny idiota, za którymi uganiają się tępe laski - wycedziłem przez zęby.
  Te słowa tak bardzo go rozjuszyły, że dał mi w twarz prosto z pięści. Cofnąłem się na ścianę, boleśnie uderzając w nią głową.
- Harry, uspokój się! - Liam wstał i odciągnął ode mnie wściekłego chłopaka.
  Instynktownie pochyliłem się, sprawdzając, czy nie połamał mi nosa i czy nie leci mi z niego krew. Krew faktycznie była, ale bólu, który towarzyszy przy połamaniu nosa, nie odczuwałem.
- Mam tolerować, jak ten pierdolony hipokryta obraża mnie i ludzi, którzy są dla mnie ważni?! Po moim trupie, do cholery! Nie pozwolę sobie na takie coś nawet gdybym był zmęczony po dziesięciu nieprzespanych nocach na jakiejś Saharze, jak wy w ogóle... Liam, puść mnie!
- Harry, zostaw go, takich ludzi nie da się zmienić - usłyszałem głos Zayna pierwszy raz dzisiaj. Nicki natomiast nie mówiła nic, co mnie doprowadzało do jeszcze większej furii. Dlaczego ona mnie nie broniła, czasem nawet nie zaszczycała mnie swoim wzrokiem?! Przecież sama całkiem niedawno mówiła, że Louis coś ukrywa i nie zasługuje na zaufanie, którym obdarzyła go cała ta czwórka naiwniaków!
- Macie rację - odezwałem się, wyciagając chusteczkę z kieszeni bluzy i przyciskając ją do nosa. - Mnie się nie da zmienić, ale waszą sytuację owszem.
  Wyszedłem pospiesznie z pokoju.
- Gdzie leży Louis Tomlinson?
- Trzecie piętro, sala trzydziesta czwarta - dziewczyna siedząca w recepcji nawet nie uniosła głowy i nie spojrzała w monitor czy wydrukowany spis pacjentów, jakby słyszała to pytanie już dziesiąty raz w ciągu tego dnia.
- Dzięki.
  Pokój trzydziesty pierwszy, drugi...
  Odwróciłem się- Niall biegnął w moją stronę, jakby pierwszy zrozumiał, co zamierzam zrobić. Zacząłem się histerycznie śmiać i czułem się, jakbym był psychicznie chory, czy coś w tym stylu- w każdym razie, niemiłe i dziwne uczucie. Ale czy mnie to obchodziło?
- Chodź tutaj, kretynie, pożegnaj się ze swoim przyjacielem! - wrzasnąłem do niego, wpadając do pomieszczenia, w którym leżał Tomlinson.
  Spał. Twarz miał wkurzająco spokojną. Egoistą trzeba się, kurwa, urodzić!
  Pochyliłem się nad nim i klepnąłem go w policzek, chcąc się upewnić, że naprawdę jest przytomnie-nieprzytomny, tak jak kiedyś określiłem Nialla, gdy byłem z Martinem u niego w szpitalu, tuż po tym, jak zdiagnozowano u niego anoreksję, on też wtedy spał, więc odwiedziny musieliśmy przełożyć.
  Zacząłem szarpać jakieś rurki i kabelki, które w jakiś tajemniczy, medyczny sposób pomagały utrzymać go przy życiu.
- Ups! - zachichotałem, gdy stojak z kroplówką upadł z trzaskiem na podłogę, wyrywając przy okazji igłę z dłoni Tomlinsona. - Może lepiej po prostu cię udusić?
  W amoku zacisnąłem mocno dłoń na jego szyi i wpatrywałem się w ekran jakiegoś urządzenia, które kontrolowało bicie serca pacjenta. Niecierpliwie czekałem, aż linia się wyprostuje i pojawi się ten charakterystyczny odgłos, dokładnie jak w filmach.
- Zdechnij drugi raz - szepnąłem, licząc, że jakimś cudem to usłyszy. - Jakie to proste. Czuję się jak Bóg. Twoje marne życie jest w mojej pięści.
  Wtedy, w ostatniej chwili, ktoś złapał mnie od tyłu i z zadziwiającą siłą zdołał mnie odciągnąć od Louisa. To był ten irytujący blondyn. Poprawka: chłopak, który chciał być blondynem, więc farbował włosy jak ostatni pedał.
- O, Niallek napakował na siłowni! - zacząłem się wyrywać. - W sumie to mogłaby cię dopaść ta anoreksja wtedy, nie musiałbyć przeżywać teraz tego gówna.
  Do pomieszczenia wleciał chłopak, którego spodziewałem się najmniej- Zayn, ale już bez wózka i uderzył mnie w twarz, z tą różnicą, że o wiele mocniej niż Harry, który widocznie wtedy się powstrzymywał przed porządnym zamachem. Co za łaska. O, ironio! Upadłem na podłogę, ból złamanego nosa był nie do zniesienia. Mulat nie miał zamiaru jednak na tym skończyć, dostałem od niego kopa w brzuch. Miałem wrażenie, jakby włożył w to wszystkie swoje dotychczasowe nerwy i obawy, naprawdę.
- Calm down, Zayn - zaśmiałem się. A wtedy do naszych uszu dotarł jakiś niepokojący dźwięk. Wszyscy w tym samym momencie odwróciliśmy się w stronę Louisa, z którym coś... hm, coś zaczynało się dziać. Maszyna tworzyła tak intensywny odgłos, że miałem ochotę zakryć swoje uszy, ale nie mogłem tego zrobić, musiałem trzymać ten przeklęty nos, bolał tak cholernie mocno, że zaczynałem się bać, że mi odpadnie, jak go puszczę. Powiedziałem jedynie:
- No i masz. Louis Tomlinson właśnie umiera.
- Niall, leć po kogoś! - wrzasnął Zayn. - No już!
  Spojrzałem wtedy w oczy Zayna i się przeraziłem. Ten Mulat, którego zawsze uważałem za twardego faceta, kolejny raz dzisiaj mnie zaskoczył (zresztą, dzisiaj wszystko mnie zadziwiało). Ten chłopak płakał. Łzy spływały mu powoli po policzkach, nawet na mnie nie patrzył, tak jakby jego spojrzenie na mnie było marnowaniem czasu. Poczułem się jak śmieć. Patrzył na swojego... przyjaciela, leżącego na szpitalnym łóżku. Taki bezradny. Taki słaby. Taki niewinny. Szpital stawał się miejscem, w którym wychodzi cała prawda o człowieku, jaki jest. Czy jest silny, czy łatwo się poddaje. Czy walczy, czy mu się już nie chce, brakuje mu czasu. Szpitale to ponure miejsca, w którym człowiek zdaje sobie sprawę, jak bardzo kocha i nienawidzi. I jakie duże problemy jest w stanie stworzyć swoją głupotą i inpulsywnością.
   Zayn Malik oglądał, jak jego przyjaciel umiera. I który to już raz?
- Ciota - wymruczałem.
- Wiesz co, Nick? - Zayn przymknął powieki. - Gdybym tylko chciał, już byłbyś martwy, przysięgam. Wciąż oglądałbyś jak ryczę, tylko z innej perspektywy, bo z góry. Ale nie chcę.
  Jego głos nawet w takiej sytuacji był opanowany i spokojny. Tak jakby przewidywał, że to się stanie.
- Bo?
- Bo chcę, żebyś doświadczył, co to ból, co to prawdziwy ból, który rozwala cię od środka. Chcę, żebyś poczuł, jak bardzo sumienie jest nieznośnie. Jaki obrzydliwy ból jest w stanie stworzyć pamięć. Nie ominie cię to. Tego chcę. Dlatego jesteś jeszcze żywy.
- A wiesz, kto jest twoim prawdziwym przyjacielem? Ja nim jestem, Zayn Malik, tylko tego nie...
- Ty jesteś jedynie samotnym i zagubionym facetem, który pod żadnym względem nie zasługuje na miano mojego przyjaciela. I nigdy nie zasłuży. Nigdy.
- To kim w takim razie jest przyjaciel? Jak go odróżnić od innych ludzi? Hm?
  Zayn otworzył powieki i spojrzał na mnie tak, że poczułem się przy nim taki... mały. Nawet przestałem się wiercić, bo jego żelażny uścisk tylko dodatkowo sprawiał mi ból, gdy się ruszałem. I tak nie miał zamiaru mnie puścić.
- Przyjaciel to ktoś, za kim się płacze.
  Zmarszczyłem brwi. Zayn mnie puścił i wstał, nie spoglądając za siebie. Zaraz potem do sali wpadł lekarz, dwie pielęgniarki, jacyś ludzie, chyba... chyba... Niall? Liam? Harry?
  Nicki?
  Zamknąłem oczy.
  Zdrajca.

cdn

Skomentuj, żeby zmotywować c:

niedziela, 18 sierpnia 2013

DEAD: ALIVE- XI

OK, a teraz wszyscy mają być poważni. Pod zapowiedzią drugiej części Deada- 16 komentarzy, pod ostatnim rozdziałem-6. Halo, kochaniii, dla kogo to piszę? ;x

Samantha

  Deszcz, deszcz, deszcz. Wszystko, co było związane z Londynem, w ogóle z Wielką Brytanią, zaczynało doprowadzać mnie do szału, pogoda zwłaszcza. Tutaj ludzie powinni mieć chirurgicznie wszywane parasolki do ciała, żeby w razie potrzeby mogli je szybko wyjąć spod płaszcza i nie zmoknąć jak ja.
  Znajdowałam się na terenie St Thomas' Hospital. Stanęłam przed drzwiami.
- Samantha, na co czekasz? Właź do środka - mruknęłam do siebie i z grymasem na twarzy obserwowałam, jak automatycznie otwierane drzwi wpuszczają mnie do środka. Chociaż nie cierpiałam deszczu, to wolałam już moknąć, niż iść do kogoś, kto mnie na dobrą sprawę nie obchodzi. Ale cóż- taka już była moja praca.
  Ogólnie rzecz biorąc, nie czułam się najlepiej. Lot z Nowego Jorku mnie potwornie zmęczył, jak zresztą każda jedna podróż samolotem była dla mnie męczarnią, źle je znosiłam. Najchętniej położyłabym się w swoim łóżku, przykryła kołdrą i zasnęła. Ale od ostatniego czasu nawet sen miał trudności z nadejściem. Myślałam o wszystkim i o niczym i to sprawiało, że zamiast skoncentrować się na śnie i powoli tracić świadomość, jeszcze bardziej się rozbudzałam i do mojej głowy wpadały po kolei myśli, które już dawno powinny być zapomniane. Wszystkie moje porażki nie dawały o sobie zapomnieć, a uczucie braku kogoś, stracenia tej osoby, wracało i bolało jeszcze bardziej, niż kiedykolwiek. To było moje małe psychiczne piekło, kara za to, jak ja innych traktowałam, chociaż może nie do końca było to zależne ode mnie i nie miałam na to wpływu.
  Podeszłam do recepcji.
- Dobry wieczór, do której godziny można odwiedzać pacjentów? - odezwałam się, ściągając skórzane rękawiczki DKNY i zaczęłam się nimi bawić, nie wiedząc, co ze sobą zrobić.
- O dwudziestej pacjenci powinni być już sami - odparła i ściągnęła okulary z nosa. - Ugh, od tego monitora dostaję już oczopląsu - mruknęła.
- Och, a gdzie znajduje się Nicki Payne?
  Kobieta ponownie spojrzała na monitor.
- Piętro trzecie, pokój siódmy.
- A Louis Tomlinson?
- To samo piętro, pokój... trzydzieści coś, o ile pamiętam. Trzydzieści cztery, tak.
- Dziękuję.
  Odwróciłam się i spojrzałam na klatkę schodową. Trzecie piętro?
  Podeszłam do windy, wcisnęłam przycisk i oparłam się o ścianę, wzdychając ciężko.
  Sprawdzenie stanu Tomlinsona i Nicki było najdurniejszą rzeczą, jaką Joel mógł wymyślić. W ogóle to po co to wszystko? Nie lepsze było zwyczajne zabicie Louisa w pierwszym lepszym miejscu i po sprawie? Po jaki gwint jest to mieszanie jego przyjaciół i ich rodzin?
- Louis Tomlinson zacznie mieć wyrzuty sumienia, tępa dziewczyno. Wtedy poczuje się osaczony i nie będzie mógł już wykonać żadnego manewru, rozumiesz? To typ człowieka, który zbyt dużo myśli o ludziach wokół niego - Joel śmiał się głupkowato, a ja stałam przed jego biurkiem i słuchałam, jak Arty obgryza słonecznik. Robił to specjalnie, chciał mnie zirytować, bo doskonale wiedział, że obgryzanie słonecznika doprowadza mnie do pasji. Wychodząc z pokoju Zatzmichena, chwyciłam paczkę ziarenek i cisnęłam nią o podłogę. Arty zachichotał i zszedł za mną po schodach, bo przecież musiał mnie odwieźć do mojego domu.
  Arty i Joel, dwie ofiary losu, obydwoje siebie warci. Chociaż z Arty'ego mogliby być jeszcze ludzie, ale on nawet nie chciał zmienić swojego życia, było mu po prostu wygodnie u boku Joela. Pieniądze są, policja się nie przyczepi (hm, przynajmniej teraz), dach nad głową jest- o co się martwić? Jedynym powodem do obaw mógł być sam Joel, który przez większość swojego nędznego życia zachowywał się tak, jakby był naćpany. Zawsze dążył do celu, zazwyczaj po trupach. Był irytująco nieugięty i nikt mu nie mógł przemówić do rozumu, żeby dał sobie spokój, bo to nie ma sensu. Nie wiedziałam, czy zaliczyć to jako jego zaletę, czy wadę, bo przecież to dobra sprawa, jeśli człowiek jest twardy i nie zmienia się pod wpływem innych ludzi, jest sobą, ale Joel był... był po prostu inny pod każdym względem! Trudno było znaleźć w cechach jego charakteru jakąś zaletę, coś, co w stu procentach byłoby pozytywne, bo zazwyczaj wszystkie wahały się pomiędzy pozytywem, a negatywem. Joel Zatzmichen był jednym, wielkim bałaganem, chaosem, napięciem, obawą. Z takim człowiekiem nie dałoby się żyć. Dlatego podziwiałam z jednej strony Arty'ego, że tak często dawał sobą pomiatać, jakby nie miał sam do siebie szacunku. Najprawdopodobniej jego jedyną zaletą było to, że był przystojny, ale nic więcej. Zazwyczaj mówił coś z obrzydliwymi podtekstami, śmierdziało od niego dymem papierosowym i miał cierpki, ironiczny uśmiech. Ale Arty, w odróżnieniu do Joela, miał jeszcze jakieś ludzkie uczucia. Potrafił współczuć, nawet kochać. Problem tkwił w tym, że tak rzadko z tego korzystał, że te drobne, ale cenne cechy zdążyły się zakurzyć. Arty potrzebował kobiety, która byłaby w stanie wziąć ścierkę i posprzątać w jego sercu. Jednak jeszcze żadna nie podjęła się tego ryzyka, bo faktem było, że Arty był człowiekiem z trudnym charakterem. Momentami widać było jak na dłoni, że przesiąkł Joelem. A ten z kolei myślał tylko o sobie.
  Nie miałam żadnej, nawet najmniejszej ochoty pracować z Joelem. Ale nie miałam wyboru. Nikt z mojej rodziny ani ze znajomych nie miał zielonego pojęcia, że byłam jego wspólnikiem przy zamachu na prezydenta i nawet nie chciałam, żeby ktokolwiek o tym wiedział. Joel nie zdradził mojego nazwiska, ani nikogo innego z zespołu. Ktoś mógłby pomyśleć, że odezwało się w nim sumienie, ale on nie miał takiego czegoś jak sumienie, od samego początku wszystko układał sobie w głowie, knuł, rozmyślał, analizował, żeby tylko wszystko odwrócić na swoją korzyść. Za pierwszym razem mu nie wyszło, to spróbuje za drugim, proste. Nie wydał nas, bo po wyjściu z więzienia musiałby działać sam, nie wziąłby nowych wspólników, bo to byłoby dla nich zbyt ryzykowne, a ta samotność byłaby zbyt ciężka, nie dałby rady. A że w międzyczasie sprawy potoczyły się tak, że ikoną amerykańskiej polityki stał się niejaki Louis Tomlinson, uważany do niedawna za mordercę, to Joel miał jeszcze poważniejszy problem. Trzeba było załatwić Louisa, a ten okazał się być facetem inteligentnym i myślącym o rodzinie i o znajomych, to nie dał się tak łatwo. Albo może i dał, tylko sam o tym jeszcze nie wiedział? W każdym razie, Joel zaczął powoli realizować swój plan i byliśmy aktualnie na etapie napadu na siostrę kumpla Louisa, oraz na samego Louisa, który i tak powinien już nie żyć, ale pseudoprofesjonaliści, których Joel jednak zatrudnił, spierdolili sprawę już drugi raz. Ale w końcu do trzech razy sztuka, prawda?
  Szczerze mówiąc, to nie chciałam tykać Tomlinsona, nie chciałam mieć z nim nic wspólnego, najchętniej zostawiłabym go w świętym spokoju. Na litość boską, przecież to istne samobójstwo, facet na pewno zaczął się domyślać, że coś się dzieje, w końcu jak widzisz, że ktoś chce cię zabić i za drugim razem mu się to nie udaje, oraz że magicznym sposobem ludzie wokół ciebie też stają się ofiarami jakichś dziwnych wypadków, to coś jest nie w porządku, tak? Bo jak to wytłumaczysz? Bóg robi sobie z ciebie jaja? Błagam.
  Joel myślał, że dodatkowo skuszę się na ponowną współpracę z jego osobą jeszcze z jednego powodu. Doskonale znał mój życiorys i wiedział, że kiedyś spotykałam się z aktualnym kumplem Louisa.
- Harry Styles, wiesz coś o nim, prawda? Może to on będzie twoją nagrodą?
  Rozeszliśmy się w niezgodzie, nie wyjaśniliśmy sobie wiele spraw. Chciałam się z nim spotkać, chciałam go w ogóle zobaczyć, tęskniłam za nim, może go nawet kochałam, ale podświadomość szeptała mi, że wybrałam najgorszy sposób ze wszystkich możliwych. Zobaczę Harry'ego, jeśli zabiję Louisa. Bo inaczej to najpierw zabiją mnie, a Styles co najwyżej zobaczy mnie martwą.
 Winda zatrzymała się na trzecim piętrze, a mi znowu zrobiło się niedobrze, gdy poczułam zapach środków czyszczących. Ostatnio w szpitalu byłam, jak miałam osiemnaście lat, złamałam wtedy rękę przy upadku z deskorolki. Miałam zamiar przeskoczyć na niej przez ławkę na placu, ale niezbyt mi się to udało. A dwa lata potem spotkałam Harry'ego. Jego loki zaczynały już się delikatnie prostować, miał gigantyczną czuprynę na głowie, ale pasowała mu. Nie był brzydkim facetem. Byliśmy ze sobą dwa lata. Dwa. Dużo czy mało? Podobno prawdziwa miłość ma gdzieś wszelkie liczby- wiek i czas nie wchodzi w grę, liczy się samo uczucie. Podobno.
  Byłam tak potwornie zmęczona, że zatrzymałam się przy automacie do robienia kawy, wyjęłam monetę z kieszeni, wcisnęłam ją do środka maszyny, podsunęłam kubek pod "kran", jak to zawsze mówił Arty, bo nie miał pojęcia, jak się nazywa ta część i zaczekałam, aż się wypełni ciemną, mocną kawą po brzegi. Wzięłam dwie torebeczki cukru, rozerwałam papier i wsypałam drobinki do ciepłego napoju, mieszając go plastikową łyżeczką. Podsunęłam nos pod kubek, żeby poczuć zapach świeżej kawy, a nie szpitala. Wzięłam porządny łyk. Jeśli miałabym być szczera, nie lubiłam kawy, ale skoro każdego tak pobudzała, to musiałam i ja skorzystać z tej metody. Przede mną przecież była jeszcze trudna rozmowa z Arty'm (jak każda zresztą) i znalezienie swojego hotelu. Na takie rzeczy trzeba mieć energię!
  Powoli zaczęłam iść w głąb korytarza, grzejąc ręce ciepłym papierowym kubkiem. Torba przewieszona przez ramię irytująco obijała mi się o nogę i musiałam ciągle sprawdzać, czy moje rękawiczki od Donny Karan wciąż są w kieszeni płaszcza, oraz czy mój telefon tkwi w kieszeni czarnych spodni. Ponadto grały mi na nerwach mokre kosmyki włosów.
  Cholernie zły dzień. Wiedziałam, że taki będzie, jak się obudziłam ze snu jeszcze w samolocie.
  Większość drzwi od pokoi chorych były otwarte, więc nie musiałam wchodzić do nich, żeby się upewnić, że moim... uhm... ofiarom?, nic nie grozi. To znaczy... Boże, jakie to było dziwne. Co ja tu właściwie robię?
  Pokój numer trzy. W wejściu, na moje nieszczęście, stał jakiś chłopak. Miał blond włosy i delikatne czarne odrosty na czubku głowy.
  Zatrzymałam się nagle, a kawa prawie wylała mi się z kubka. Telefon wypadł mi z kieszeni i z trzaskiem odpadła od niego tylna klapka, typowe dla cholernych, dotykowych badziewi.
- Zajebiście - mruknęłam i modliłam się, żeby ten chłopak się nie odwracał i żebym przeszła niezauważalnie obok niego, przy okazji zerkając mu przez ramię, czy ta cała Nicki żyje, czy już nie, ale gdzie tam, farbowany blondyn odwrócił się do mnie, bo pewnie pomyślał, że coś spadło jakiemuś choremu i musiałby mu pomóc. Na szczęście nie byłam pacjentką. Ale facet widocznie był dobrze wychowany (niestety). Najpierw spojrzał na mnie, a potem na telefon, który miałam zamiar podnieść, ale trudno jest cokolwiek wykonać, trzymając gorącą kawę i to w papierowym, niestabilnym kubku. Uśmiechnął się i podszedł do mnie, pochylił się i podniósł mój telefon. Gdy doszło do mnie, kim on jest, serce zaczęło mi stanowczo zbyt mocno bić, a policzki robić się czerwone ze stresu.
  Nie, do cholery! Nie nadaję się do tego.
- O, hm, dzięki - powiedziałam, z całych sił skupiając się na tym, żeby zachować pokerową twarz i nie wylać kawy. - Mam kawę i trudno mi cokolwiek zrobić - wymamrotałam, łapiąc telefon i wciskając go do kieszeni.
- Widzę. Nie ma sprawy - odparł, wzruszając ramionami. Znowu się uśmiechnął. - Ty... w odwiedziny do kogoś? Czegoś szukasz, czy coś?
- Co? Nie, to znaczy tak, można tak powiedzieć. Lepiej... pójdę szukać.
- Och, okej.
  Ominęłam chłopaka i w ostatniej chwili przypomniało mi się, że miałam zbadać stan Nicki. Spojrzałam przez drzwi i zobaczyłam, jak Liam Payne tuli swoją siostrę. To mnie totalnie rozbroiło.
  Boże święty, oni wszyscy będą martwi.
  Głupie uczucie, a nawet za mało powiedziane. Widziałam ich zdjęcia, Joel opowiedział mi o każdym szczególe. Farbowany blondyn to był Niall Horan, który chorował na anoreksję, a Nicki Payne tuliła swojego brata Liama. Obydwoje kolorowego dzieciństwa nie mieli, ojciec alkoholik, matka niewinnie siedziała w więzieniu, po odsiedzeniu wyroku zabrała dzieci, załatwiła sprawę ze swoim dawnym mężem i wyprowadziła się do USA, do Nowego Jorku, a po pewnym czasie zaopiekowała się Zaynem Malikiem, synem swojego zmarłego przyjaciela, który pomógł jej wygrać rozprawę przeciwko choremu psychicznie mężowi. Zayn Malik przyjaźnił się z Louisem Tomlinsonem, którego wrobił Chris Campbell, siedział parę lat niewinnie oskarżony, ale uciekł, Zayn go odnalazł, skontaktował się z kumplem Liamem, który wplątał w to Nialla. Harry Styles natomiast był przy morderstwie pierwszej dziewczyny, która była jego koleżanką. Wtedy już nie byliśmy razem. Louis ma być zabity, a jeśli jego przyjaciele będą stwarzać problemy, nad nimi również nie będzie się nikt litować. Wnioski? Amerykańska polityka i sądownictwo było i na dobrą sprawę wciąż jest kiepskie.
  A ja, na oko zwykła Samantha, miałam mieć ich krew na rękach. Gdyby chociaż byli o coś słusznie oskarżeni, gdyby zrobili coś okropnego, gdyby też kiedyś zabili albo przyczynili się do czyjejś śmierci, byłoby mi łatwiej i może nie wzruszyłaby mnie scena tulącego się rodzeństwa. Miłość, miłość, wszędzie cholerna miłość, a ja idę zgarbiona i upokorzona z kubkiem obrzydliwej kawy w stronę pokoju chłopaka, który nawet nie wie, że za parę dni, a może nawet minut, będzie naprawdę martwy!
  Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo trzęsły mi się ręce, dopóki nie zatrzymałam się przy pokoju dwudziestym ósmym i nie spojrzałam na powierzchnię kawy. Drgała. Moje nogi również.
  Z prawie końca korytarza wyszedł znowu jakiś chłopak, tylko że o wiele wyższy, smuklejszy i miał czuprynę włosów na głowie, prawie jak Harry Styles.
- Na litość boską! - wyrwało mi się z ust. Serce znowu mi zaczęło bić, powinnam była od razu odwrócić się na pięcie i odejść. Żadnych rozmów ze Stylesem, żadnych, jeszcze nie teraz! Chłopak nie uśmiechał się, miał zaciśnięte wargi i skupiony wyraz twarzy, a dłonie zaciśnięte w pięści tak bardzo, że pobielały my kłykcie. Spojrzał prosto na mnie. Zmarszczył brwi.
  Jego uważne spojrzenie i przyspieszony krok otrzeźwił mnie na tyle, że zdołałam odwrócić się i równie szybkim krokiem iść w stronę klatki schodowej. Bałam się, bardzo się bałam konfrontacji z tym chłopakiem. Nie byłam na to gotowa, nie teraz, nie w takiej sytuacji, nie!
  Zacisnęłam boleśnie wargi, ominęłam Nialla, który najpierw zerknął na mnie, a potem na Harry'ego.
- Co ty... - zaczął mówić, a ja poczułam, jak szalik ześlizguje mi się z szyi. Odruchowo odwróciłam się, ale nie miałam na to czasu. Harry już biegł, a mi serce podeszło do gardła. Postukując na niewysokich obcasach dotarłam do windy i nerwowo naciskałam przycisk, żeby przyjechała.
- Hej! - krzyknął Styles i z szalikiem w ręku przystanął trochę za Horanem. Nie, nie, nie!
 Winda przyjechała, a ja wpadłam do niej z impetem, jakby była moją ostatnią deską ratunku. Bo w sumie była. Gdy poczułam, jak zjeżdża na dół, trochę się uspokoiłam, ale wciąż byłam zestresowana.
  Harry Styles, Boże. Dlaczego on? Dlaczego właśnie on? Albo inaczej: dlaczego Louis Tomlinson?!
  Wyobraziłam sobie całą piątkę martwą i podziałało to na mnie tak, że wybiegłam z windy na parterze, wpadłam na automatyczne drzwi i wyleciałam na zewnątrz, zostawiając za sobą totalny bałagan. Arty czekał już na mnie w czarnym Range Roverze. Wyrzuciłam po drodze kubek z niedopitą kawą do śmietnika i weszłam do samochodu, zamykając drzwiczki z hukiem.
- Ptaszki ćwierkają, że Samantha potrzebuje taryfy, żeby dotrzeć do hotelu - odezwał się Arty z typowym dla niego ironicznym tonem głosu. Czasem miałam wrażenie, że jego prawdziwe imię to ironia, albo chociaż drugie. Ale mówił, że drugiego nie ma.
- Jedź - wysapałam tylko i opadłam na siedzenie, chowając twarz w dłoniach.
- Coś marnie wyglądasz - Arty zilustrował mnie wzrokiem.
- Ta, dzięki.
- Ale nie obraź się, też po locie z Nowego Jorku wyglądałem brzydko - wzruszył ramionami. - Niezbyt to przyjemne, ale całkowicie normalne.
- Zamknij się, proszę.
- Dla ciebie wszystko, Samantha - powiedział i umilkł.

cdn

czwartek, 15 sierpnia 2013

DEAD: ALIVE- X

Niall

 - Niall, kochanie, musimy porozmawiać - mama pochyliła się nade mną z drugiej strony. W sumie cieszyłem się, bo odwróciła moją uwagę od tego, co robi z moją ręką pielęgniarka. - Dlaczego nic nam nie powiedziałeś, że masz anoreksję?

  Pielęgniarka prychnęła, ale nic nie powiedziała. W sumie było to niekulturalne z jej strony, ale mniejsza o to. Mama to zignorowała, albo niedosłyszała.
  Mi w głowie siedziało to słowo.
  Anoreksja.
  Anoreksja.
  Niall Horan, masz anoreksję.

  Przymknąłem obolałe oczy i westchnąłem ciężko, próbując opanować drżący oddech. Boże, to wszystko było takie skomplikowane, dlaczego nie mogliśmy żyć w spokoju, tylko codziennie musiały mieć miejsce okropnie stresujące wydarzenia? Nie miałem najmniejszej chęci wchodzić do szpitala, ale myśl, że przebywał w nim mój przyjaciel i koleżanka, zmuszał mnie do zrobienia tego, to był mój obowiązek.
  Gdy taksówka zatrzymała się przy chodniku naprzeciwko St Thomas' Hospital i upewniłem się, że Harry wcisnął facetowi kierującemu samochód zwitek funtów, wręcz wypadłem z auta, bo byłem tak zdenerwowany, że nie mogłem usiedzieć na miejscu, podrygiwałem jak idiota.
- Niall, cały się trzęsiesz - mruknął stojący obok mnie Liam i wyciągnął szare rękawiczki z kieszeni jeansowej kurtki z kożuszkiem w środku, żeby było mu cieplej. No tak. Grudniowa chlapa nie była najcieplejsza i najprzyjemniejsza.  Zauważył, że obserwuję, jak je zakłada na swoje dłonie i uniósł pytająco brwi do góry.
- Nie, nie potrzebuję ich, dzięki. Nie jest mi zimno. - Odpowiedziałem, przewidując jego pytanie. Wzruszył ramionami. Zerknąłem na Harry'ego, który stał z mojej prawej strony. Zachowanie chłopaka naprawdę mnie zastanawiało, bo odkąd zobaczył zbite okno w naszym domu i w ogóle ten cały bałagan, który zastaliśmy, był obecny tylko ciałem, jego myśli gdzieś błądziły i gubiły się we własnych analizach. Styles miał na sobie czarny płaszczyk, czarne spodnie i czarne buty, nie mówiąc już o tym, że ostatnio nawet jego włosy pociemniały. Chciałem to złośliwie skomentować, że jeszcze nikt nie umarł i że Louis jednak przeżył,  więc żałoba naprawdę nie jest potrzebna, ale takie zdanie niezbyt by pasowało do aktualnej sytuacji, a nawet nie byłoby to w moim typie. Nigdy nie byłem fanem czarnego humoru, był taki... ironiczny, niemiły. Dlatego cała nasza trójka w milczeniu pokonała parę schodków i znaleźliśmy się na terenie szpitala.
  W ogóle, to najpierw Louis miał znaleźć się w szpitalu w Manchesterze, ale pojawiły się nieznane nam jeszcze komplikacje i końcowo razem z Nicki utkwił w londyńskim, co było dla nas o wiele lepszym rozwiązaniem, tak na marginesie. Ale sam fakt, że Lou w ogóle leży w szpitalu, chyba nie do końca jeszcze do mnie dotarł, bo... no błagam, Louis Tomlinson? Przecież ten chłopak zawsze miał w sobie tyle sprytu, że każde zło go omijało.  A tutaj doszły do nas wiadomości, że prawie zginął na miejscu. I co było najbardziej irytujące, wiedzieliśmy tylko tyle. Louis prawie umarł. Dlaczego?  Cholera wie.
  Ledwo przekroczyliśmy próg budynku, a od razu poczułem ten znienawidzony, szpitalny zapach.
  Dopiero teraz doszły do mnie inne zmysły: węch i słuch. Czułem paskudną woń środków dezynfekujących, po prostu śmierdziało szpitalem.
  Jezu. Szpital.
  Chciałem wykonać jakiś ruch ręką, więc podniosłem swoją lewą, ale zaraz tego pożałowałem; podłączono mnie pod kroplówkę. Zrobiło mi się słabo.
- Boże, ja chcę żyć! - jęknąłem.
  Mój głos zginął gdzieś w dźwięku dziwnej maszyny, która pikała tuż nad moją głową i wśród tupotu na korytarzu.
  Podeszliśmy do recepcji.
- Przepraszam, gdzie znajduje się Louis Tomlinson? - odezwał się Styles do kobiety siedzącej przed monitorem Apple. Znudzona zaczęła delikatnie stukać na klawiaturze, gdy nagle coś jej się przypomniało.
- Louis Tomlinson?
- Dokładnie.
- Panowie to kim dla niego są? Znajomi? Rodzina?
- Przyjaciele. Domyślam się, że kojarzy pani Louisa z telewizji i gazet - Styles pochylił się nad nią- i pewnie nie każdego do niego dopuścicie z jakichś dziwnych powodów, ale jeśli tak bardzo interesuje się pani jego życiorysem, to o nas również pewnie słyszała. Coś jeszcze trzeba wyjaśnić? Coś jest niejasne? Jestem Harry Styles, a koledzy po lewej to Liam Payne i Niall Horan. Coś dodać? Numer telefonu, akt urodzenia, potwierdzenie ostatnio zapłaconego rachunku, paragon z Pizza Hut?
- Oddzielna sala chorego numer trzydzieści cztery, piętro trzecie. I proszę sobie darować takie bezczelne teksty.
- To pani jest bezczelna. Dziękuję serdecznie. - Harry uśmiechnął się słodko i podszedł do schodów. - No chodźcie, co tak sterczycie? 
- A Nicki? - odezwał się Liam. Harry klepnął się w czoło.
- Kompletnie zapomniałem. Weź się zapytaj.
- A Nicki Payne gdzie leży?
  Tym razem recepcjonistka nie zadawała zbędnych pytań, tylko westchnęła teatralnie i podała numer pokoju, w którym leżała Nicki, a okazało się, że na tym samym piętrze, tylko, że Lou był na prawie końcu korytarza, a Nicki na początku, bo była w pomieszczeniu siódmym.
  Stanęliśmy na korytarzu. 
- Idźcie do Nicki, a ja pójdę najpierw sam do Louisa, okej? 
- Oczywiście, że nie! - oburzyłem się. - Dlaczego mielibyśmy tak zrobić? Pójdziemy razem najpierw do Nicki, bo jest bliżej, a potem razem do...
- Zaczekajcie u Nicki. Dajcie mi dziesięć minut. - Przerwał mi Harry i nie oglądając się za sobą, poszedł w głąb korytarza, zerkając na numery przyklejone na ciemnobrązowe drzwi.
- O co mu chodzi? - zdenerwowałem się. 
- Daj spokój, Niall. Przecież każdy z nas zobaczy Louisa. Może chce z nim porozmawiać bardziej prywatnie? 
- Jak ma rozmawiać z Louisem, skoro on śpi?!
- A Za...
- Zayn!!!
- Na litość boską, nie drzyj się tak - syknął Liam. 
- Jak mogliśmy zapomnieć o tym, że Zayn też jest tutaj?!
- Wszyscy potrzebujemy snu - mruknął w odpowiedzi i ruszył przed siebie. - Chodź, musimy znaleźć Nicki.
  Do pokoju wszedł Nick i Nicki, siostra Liama. Za nimi stał nawet Martin.
  Moje oczy błyskawicznie zrobiły się szkliste. Nie! Nie będziesz teraz ryczał, idioto!
  Nie dałem rady.
  Podsunąłem prawą dłoń do oczu i zacząłem je wycierać, żeby przypadkiem nie popłynęły z nich łzy, ale nagle zrobiło się ich dużo, zbyt dużo, bym mógł je opanować jednym ruchem, gestem. 
- Idźcie stąd -  Podniosłem się lekko, wszystko mi się rozmazało.
- Nienawidzę szpitali - przełknąłem ślinę. Liam zerknął na mnie. - Może to dziecinne, ale wręcz ich się boję.
- Co jest w tym dziecinnego? Po prostu wiążesz z nimi za dużo złych wspomnień, to proste. 
- Pamiętam, jak leżałem w Mount Sinai. Wtedy jeszcze nie było Louisa i w ogóle. - Uśmiechnąłem się pod nosem, ale to był smętny uśmiech. - Zaraz po moim przebudzeniu miałem debilną rozmowę z równie debilną matką. "Och, Niall, dlaczego nic nie powiedziałeś, że masz anoreksję?!"
- Na serio tak powiedziała? - zdziwił się i pokręcił niedowierzająco głową. - Bez urazy, ale twojej matce brakuje piątej klepki.
- Coś takiego - mruknąłem ironicznie. - Jakbym nie wiedział. O, a potem przyszedłeś ty, twoja siostra i Nick, nawet Martin był!
- Boże święty, Martin... kiedy ja z nim ostatnio rozmawiałem?
- A ja? - roześmiałem się. - Ale dosyć to ciekawe, dlaczego nie odezwał się do nas, gdy zobaczył, że przyjaźnimy się z wielkim pseudomordercą, Louisem Tomlinsonem?
- Czasem w ogóle myślę, że to wszystko to jeden, wielki sen, a jakby ktoś mi opowiedział o tym, to bym nie uwierzył.
- Ja pewnie też bym nie uwierzył.
  W oczach Liama zobaczyłem coś, czego nie zobaczyłem w oczach własnej matki.
  Zacząłem ryczeć na głos, trząść się.
  Gdy Liam usiadł obok i mnie przytulił, emocje, które dusiłem w sobie przez dwanaście miesięcy skumulowały się nagle i musiałem naprawdę wyglądać jak szaleniec, bo Nick stojący przede mną wyglądał na naprawdę wystraszonego.
- We've come a long way since that day... znasz to, Niall? - szepnął mi do ucha Liam, delikatnie mnie kołysząc.
- ... and we will never look back at the faded silhouettes - dokończył Nick, mrucząc.
- To było pytanie skierowane do Nialla.
- Niall?
- Niall, co się z tobą stało?
- Niall, my chcemy ci pomóc.
  Liam Payne, żywa legenda. Robiło mi się aż ciepło na sercu, gdy wspominałem tamten moment, kiedy przyszedł do mnie, do chorego, beznadziejnego Nialla Horana, do szpitala. I nie sam, z przyjaciółmi i z siostrą. Taki drobny gest, bo czymże jest przyjście do kogoś, kto został sam, dosłownie i w przenośni? Liam miał w sobie coś, czego nikt inny nie miał. Robił wiele rzeczy wbrew sobie, ale mimo to, nigdy nie tracił swojej dumy i honoru. To naprawdę sztuka, wierzcie mi.
  W głębi duszy wiedziałem, że poznanie Louisa zupełnie odmieniło Liama, zresztą jak każdego z nas. Lou nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że w jakiś tajemniczy sposób połączył ze sobą czwórkę zupełnie innych facetów i "związał" nas ze sobą tak mocno, że jeden zginąłby za drugiego. A może to wszystko nie było zwykłym przypadkiem? Może tak już miało być, ktoś wyżej tak zachciał, zaplanował i wcielił ten plan w życie? Może ktoś zobaczył, że każdy z nas potrzebował siebie nawzajem? Najgłupsze w tym wszystkim było to, że często nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jak bardzo nam na sobie zależy, jak śmierć jednego z nas mogłaby to wszystko zepsuć, jaka pustka by pozostała, nikt nie byłby w stanie jej wypełnić, nigdy. Wypadek Louisa nas brutalnie ocucił i zdjął klapki z oczu. Wszystko wyglądało na to, że sprawa Louisa jeszcze się nie skończyła i wydarzenia z USA nie dają o sobie zapomnieć. Coś jeszcze jest niejasne. Jeszcze jakaś kwestia nie została roztrzygnięta. Albo Chris przed trafieniem do więzienia coś namieszał, żebyśmy my teraz znowu się głowili, albo to ktoś inny. Pytanie tylko: kto? Po co? Jaki miałoby to sens? Nie lepiej już wszystko zakończyć, historia się skończyła, czas na postawienie ostatecznej kropki? Bo ile jeszcze można wstawiać przecinek czy znak zapytania? Trzeba być albo chorym psychicznie, albo bardzo zdesperowanym. W tym przypadku i to, i to wchodziło w grę, która znowu stawała się skomplikowana i brutalna. I trzeba być zaawansowanym graczem, żeby ją wygrać. Powstaje pytanie: kto z nas jest tym graczem? Louis? Harry? Ja? Przecież razem nie da się wszystkiego załatwić, to byłoby zdecydowanie za proste. Ale żaden z nas nie jest gotowy na takie coś. Jeszcze niedawno wyznaczylibyśmy Louisa, ale patrząc obiektywnie, teraz by przegrał na samym starcie. Nikt nie miał zielonego pojęcia, gdzie podział się ten silny, zdecydowany Louis. Po prostu ślad po nim zaginął! Zostawił natomiast swoją (nie)wierną kopię, która leżała na szpitalnym łóżku. To było zupełnie niepodobne do Louisa.
  A Zayn? Chciałem do niego od razu pobiec i zacząć wypytywać, co, do cholery się stało, ale byłem pewny, że gdybym przerwał rozmowę Harry'ego z nim, to Styles potem by mnie zabił. Zresztą, to Styles też zaczynał mnie powoli martwić, o czym zresztą już chyba wspominałem. Zayn, Harry i Louis: tajemnicza trójka. Ale zamierzałem położyć kres tym tajemnicom. I to za parę minut. Ewentualnie za jakąś godzinę, jeśli Harry będzie przedłużać "spowiedź" Malika.
  Patrzyłem oparty o framugę drzwi, jak Liam podchodzi do siostry i ją przytula, zaciskając w potężnym uścisku, zapominając o wcześniejszych kłótniach. Uśmiechając się, kiwnąłem do niej głową na powitanie, a ta odwzajemniła uśmiech, chowając twarz w szyi starszego brata. Przynajmniej mam z głowy sprawę skłóconego rodzeństwa. Szczerze mówiąc, to nie lubiłem, jak ze sobą nie rozmawiali. Payne był wtedy gorszy, niż kobieta w czasie okresu (z szacunkiem do wszystkich dziewczyn, żeby nie było). No, może gorzej zachowywał się, jak był na kacu, ale to i tak rzadko się zdarzało. 
  Ponownie przypomniała mi się scena, jak to do mnie przyszedł Liam i reszta znajomych, siedziałem zaryczany na łóżku, a oni mnie przytulali. A teraz obserwowałem, jak Liam tuli swoją siostrę, prawie deja vu.  Parę dni potem była próba zabicia mnie, ale Liam mnie uratował, och. To nie było miłe. Liam odruchowo schował pistolet napastnika, który potem nas uratował. Nigdy nie zapomnę momentu, jak leżałem półżywy na skrzyżowaniu Times Square, okrążały nas samochody, ale ruch był zablokowany przez policję. Byliśmy niezłym widowiskiem, ale szczerze mówiąc, to było to trochę przerażające. Naprawdę czułem, że zaraz nas wsadzą do pierdla na dożywocie, a taka przyszłość niezbyt mi się uśmiechała. Potem radiowozy, siedziba policji, rozprawa, zapadnięcie wyroku na odpowiednich ludzi, wyjazd do Londynu. To był ostatni raz, kiedy moja stopa dotknęła amerykańskiej ziemi. Nie tęskniłem.
  Ciekawy życiorys, co?
- Młodzieńcze, czy on jest jej chłopakiem? - zapytał stojący za mną starszy mężczyzna w ciemnofioletowym szlafroku, który opierał się o drewnianą laskę i oglądał Liama i Nicki z wyraźnym zainteresowaniem, ale nie wścibstwem. 
- Nie - zaśmiałem się cicho. - To rodzeństwo. Byli skłóceni. 
- Byli. - Zaznaczył mężczyzna.
- Urocze, prawda? - przewróciłem oczami.
- Prawdziwa miłość jest miła dla oczu - zgodził się. 
- A jak odróżnić prawdziwą miłość od sztucznej? - zerknąłem na starca, ciekawy, co odpowie. Zawsze lubiłem słuchać opowiadań starszych ludzi, którzy już wiele przeżyli, była w tym jakaś... magia. A ten pan zdawał się być naprawdę sympatycznym i chętnym do rozmów.
- Prawdziwej miłości nie pokazuje się na ulicy całowaniem, to jest taka... sztuczna pokazówka. Miłość widzi się po szczegółach i po zwyczajnych rzeczach. Miłość jest wtedy, kiedy chłopak wie, że jego dziewczyna nie cierpi posmarowanego masłem chleba i nigdy jej takiego nie daje. Prawdziwą miłością nie nazywa się chwaleniem się swoją dziewczyną wśród kumpli. Prawdziwa miłość jest wtedy, kiedy chłopak trzyma dziewczynę za rękę i całuje ją w czoło. Gdy mężczyzna kocha swoją kobietę i wie, że boi się ona szybkiej jazdy, dla niej będzie mógł jechać nawet pięćdziesiąt kilometrów na godzinę na autostradzie. - Zamyślił się i zmarszczył brwi, podkreślając tym swoje zmarszczki na twarzy.
- A pan... pan doświadczył takiej prawdziwej miłości? - spytałem ostrożnie, bojąc się odpowiedzi w stylu "nie twój interes, gówniarzu", czy coś. Ale odpowiedział:
- Każdy doświadczy. Każdy. O ile jest otwarty na to uczucie i potrafi kochać, bo żeby być kochanym, trzeba samemu potrafić obdarzać innych takim uczuciem. Inaczej to nie będzie prawdziwa, szczęśliwa miłość do końca życia.
- Fakt.
- A teraz wybacz mi, ale moja miłość czeka na mnie z paczką ciastek, bo tych szpitalnych nie polecam - uśmiechnął się i odwrócił się w stronę starszej kobiety, która faktycznie niosła pakunek pod pachą. - Miłość to szczęście. Pamiętaj to, młody człowieku, miłości nigdy nie za wiele.
- Niech pana ta miłość i zdrowie przede wszystkim, nie opuszcza - powiedziałem do niego. W podziękowaniu tylko się uśmiechnął i poszedł wolno w stronę swojej żony, która zatrzymała się na chwilę przy automacie zrobić kawę. Pogadanka tego mężczyzny z pewnością polepszyłaby mi humor, gdyby nie fakt, że przypomniałem sobie, że znajdujemy się w szpitalu i ten pan pewnie jest chory, nie mówiąc już o tym, że jest stary i niedługo będzie musiał odejść. Faktem jest, że miłość to szczęście, ale... czy na pewno? Przecież wokół nas krążą takie rzeczy, jak śmierć, a ona łaskawa nie jest. Wtedy zamiast tego szczęścia, czujemy smutek, wielki, ogromny smutek, rozpacz, rozdrażnienie i brak poczucia bezpieczeństwa.
  Ale widocznie ta miłość akceptuje śmierć, godzi się z nią. Choroba męczy człowieka, a jeśli kogoś się kocha, to chce się dla tej osoby najlepiej, czyż nie? Nie chce się, żeby ona cierpiała. Śmierć w pewnym sensie też jest szczęściem.
  Na litość boską, na tym świecie nic nie jest logiczne.

cdn

wtorek, 13 sierpnia 2013

DEAD: ALIVE- IX

  Powiedzenie "Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą", jest zbyt często używane. Każdy je powtarza, testuje w swoich ustach ten smak, po czym wypluwa, wzruszając ramionami i sądząc, że śmierć jego nie dotyczy, jeszcze nie teraz, jest zbyt wcześnie. Te zdanie traci swój sens i intensywność, tak samo jak bluzka traci swój kolor po wielokrotnym praniu. Zamiast brać je na serio, zinterpretować jako uwagę, wręcz groźbę, nie wzrusza to nas. Czy tak samo jest z tematem śmierci? Słysząc o wieczności, o życiu po ostatnim zabiciu serca, o Sądzie Ostatecznym, o rozkładaniu się naszego ciała i o duszy człowieka, zaczynamy słuchać. Takie tematy zawsze były przerażające. Wyobrażasz sobie życie wieczne? Albo wieczne dobro i radość, albo wieczne zło, jakiego nie jesteś w stanie sobie wyobrazić. Dni się nie kończą, nie ma żadnych granic. Niczym się nie martwisz. Wieczność. Wpadasz w trans w swoim myśle i próbujesz zrozumieć to słowo, ale mózg człowieka nie jest w stanie sobie tego wytłumaczyć. Zamykasz oczy, ten temat już cię męczy. Myślisz, że nic z tych spraw jeszcze cię nie interesuje. Jeszcze nie teraz.
  Potem spada grom z jasnego nieba i zatrzymujesz się, rodzi się w tobie blokada. Przecież nie tak miało być. Przecież wszystko było w porządku. Spoglądasz w oczy śmierci. Pierwszy i nie ostatni raz. Nie wiesz, kiedy przyjdzie ona po ciebie, zapuka do twych drzwi. I w jaki sposób to zrobi. Czy to będzie delikatne, senne pukanie, czy donośny, stresujący, gwałtowny łomot.
  W przypadku Louisa, śmierć przyszła po niego z łomotem. A właściwie do niego.
  Według religii chrześcijańskiej, każdy człowiek jest pionkiem na szachownicy Boga. Tylko do człowieka, czyli do tego pionka zależy, jaki ruch zrobi. I tylko jemu jest dane oceniać, czy ten ruch będzie prawidłowy, czy nie. Jeśli dobry- odniesie triumf. Jeśli zły- nauczy się na popełnionym błędzie, ale gra jeszcze się nie skończyła, chyba, że Bóg powie: szach-mat. Co potem? Te kołatanie do drzwi.
  Puk, puk. Czas na ciebie!
  Ktoś ciągle wysyła nam sygnały. Cały czas słyszymy o jakichś śmiertelnych wypadkach, katastrofach, tragediach, a my tylko stoimy i słuchamy tego, coraz bardziej się bojąc. I po co ten strach? Czy banie się ma jakikolwiek sens? Zamiast się ruszyć, bo jest już zielone światło, stoimy na chodniku, a coś dociera do nas dopiero wtedy, gdy jest już za późno i przechodzimy na czerwonym. Ludzie szybko odchodzą. Kiedyś zapali się czerwona lampka. Wtedy twoje manewry będą w większości zablokowane. W twoim umyśle pojawi się blokada, gardło zaciśnie się w bolesny supeł, stracisz czucie w nogach. I komu będzie jeszcze potrzebna taka bezużyteczna, niedziałająca osóbka, wręcz marionetka? No komu? Kto cię zechce, kto cię poprosi o pomoc, jeśli sam nie możesz sobie pomóc? A sygnalizacja świetlna wciąż działa. Nie stój tak, bo cię coś znowu szturchnie. Czasem samochody cię ominą, ale w końcu zabraknie ci szczęścia.

Zayn

  Moje łzy żałośnie kapały, kapały i kapały w takich ilościach, że ktoś obserwujący to z boku mógłby pomyśleć, że marnuje się tyle wody, a ludzie nic z tym nie robią. Ale chociaż chciałem wziąć się w garść i uspokoić swoje gwałtowne bicie serca, emocje, wszystko, było jeszcze gorzej. Wszystko miałem rozmazane przed oczami, ciągle pociągałem nosem i wycierałem go w rękaw szpitalnej koszuli, bo mój zakrwawiony sweter nadawał się już tylko do kosza. Nie mogłem pohamować nawet swojego beznadziejnego łkania. Czułem się jak zbity pies, a nawet i to porównanie było zbyt delikatne w stosunku do tego, co działo się w moim wnętrzu: psychicznie i fizycznie. Sytuacji psychicznej szkoda by analizować, bo każdemu udzieliłby się depresyjny humor, a fizyczny... cóż, zrozumiałem, jak czują się ludzie na wózkach inwalidzkich. Nie chciałem się na nim poruszać, ale inaczej pielęgniarki nie opuszczałyby mnie pod żadnym pozorem, bo byłem w tak fatalnym stanie, że zemdlałem chyba z pięć razy, chodząc przez korytarz, zanim mogłem zobaczyć i tak nieprzytomnego Louisa na tle szpitalnego prześcieradła i dziwnych maszyn, które wydawały podejrzane dźwięki. Poza tym, nie miałem czucia w ramieniu w miejscu, gdzie mnie postrzelono, bo tak bardzo bolało, że doktor ze swojej łaski dał mi znieczulające tabletki, bo przecież nie był w stanie dać mi zastrzyku przez grube bandaże.
  W mojej głowie ciągle roznosiło się echo rozdzierającego krzyku Louisa i męczyło mnie wspomnienie jego upadku i spojrzenia, jakim mnie obdarzył, zanim zamknął powieki i trzymał je irytująco zamknięte do tego momentu i nic nie wskazywało na to, żeby miał zamiar je otworzyć, żeby w ogóle coś powiedzieć, obudzić się, cokolwiek. Pielęgniarka próbowała mi wytłumaczyć jego stan, ale chyba byłem pod wpływem zbyt intensywnych emocji, żeby wszystko sobie wtedy poukładać w porządku chronologicznym. Jedno było pewne: to wszystko stało się z mojej winy i to ja powinienem leżeć nieprzytomny, a nie Lou.
  Najprawdopodobniej wciąż siedziałbym skulony przy dłoni śpiącego Louisa i w dodatku cały osmarkany, gdyby nie to, że ktoś stanął obok mnie i tuż przed twarzą rzucił papierowe pudełko z ratującą mnie zawartością: chusteczkami. Wyjąłem parę i przytknąłem do nosa, po czym bojaźliwie odwróciłem się do osoby, która stała nade mną.
- Zayn, na litość boską! - Harry Styles wyglądał na szczerze zaskoczonego, wręcz zszokowanego, co mnie zirytowało i jednocześnie zmieszało. Miał na sobie czarne spodnie i jasnoniebieską koszulę rozpiętą przy szyi i zaciągnięte rękawy do łokci. - Boże, czy ty... ty masz... wózek?
- Mogę normalnie chodzić idioto, nie jestem kaleką - burknąłem, wycierając zmęczone oczy. Harry westchnął cicho i stał przez chwilę, jakby nie wiedział, jak powinien zareagować i co najpierw zrobić. Zdecydował się na sięgnięcie po pufkę na kółkach i przysunął ją do mnie, po czym sam na niej usiadł i przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, którą czasem przerywałem odgłosem smarkania.
- Zayn, jak to się stało? - odezwał się w końcu, ale nie patrzył na mnie, tylko bacznie obserwował twarz Louisa, który wydawał się być nie normalnym, żyjącym człowiekiem, a jakimś posągiem. Jego unosząca się klatka piersiowa była dla mnie jednak dostatecznym dowodem na to, że to jednak nasz Louis, nie jakaś... podróbka.
  Nie odpowiedziałem, tylko przykryłem twarz w dłoni, drugiej ręki nie chciałem ruszać.
- Zayn, powiedz coś. To nie jest normalne, rozumiesz?
- Nic nie jest normalne od momentu, gdy postawiłem swoją stopę na amerykańskiej płycie lotniska, do kurwy nędzy! - krzyknąłem, tracąc cierpliwość. - Myślisz, że wszystko jest takie proste? Że wystarczą tylko słowa, wszystko się wyjaśni i będziemy żyć długo i szczęśliwie? Mam dosyć gadania, rozumiesz?! Mam dosyć gapienia się w to, jak Louis sam siebie zabija! Tu potrzebne są czyny, nie słowa!
- Jak mamy mu pomóc, skoro nawet nie wiemy, co się wydarzyło na tej stacji benzynowej przy autostradzie? - wymruczał Styles ze stoickim spokojem, co mnie jeszcze bardziej rozjuszyło.
- Czy ty sobie ze mnie kpisz?! Jak możesz tu spokojnie siedzieć, jak... jak możesz spoglądać w nieprzytomnego Louisa?! Jak?! Jakim prawem tutaj jeszcze siedzisz?!
- Zayn, uspokój się.
- Nie uspokoję się, dopóki Louis się nie obudzi i nie będę mógł z nim porozmawiać! Louis, ty skończony kretynie, przestań już! MASZ PRZESTAĆ! - wrzasnąłem i podniosłem się z wózka, zapominając o tym, że od paru godzin nie stałem na nogach, a one zdążyły mi całkowicie zdrętwieć. Ponownie opadłem na wózek, czując się po prostu beznadziejnie.
- Coś nie tak? - w drzwiach pojawiła się pielęgniarka, z grymasem na twarzy. Harry tylko uśmiechnął się do niej i pokręcił głową na znak, że wszystko jest w porządku. Ale nie było, do ciężkiej cholery!
- Zayn, jesteś w szoku. Powinieneś się przespać i wszystko przetrawić. Teraz nic z tego nie wyjdzie.
  Do moich oczu znowu napłynęły bezradne łzy. Jak zwykle. Zamiast być stanowczym, twardym i ostrym, wszystko zamieniało się w te cholerne łzy.
- Nie, Harry. Ty nic nie rozumiesz. - Pokręciłem głową. Znienawidzona łza spłynęła mi po policzku, a za nią cała reszta. - Nic.
- To mi to wytłumacz. - Styles w końcu na mnie spojrzał, jakby wcześniej się bał. Albo brzydził. Zresztą, wszystko jedno, też się siebie brzydziłem.
  Westchnąłem ciężko, próbując się opanować, chociaż szło mi to bez rewelacji.
- Gdzie Liam? Niall? - zapytałem się, już spokojniej, ale głos wciąż żałośnie mi się łamał i nie mogłem nic z tym zrobić. - Gdzie oni są?
- Nieważne.
- Ważne, Harry!
- Załatwiają jakieś formalności - wzruszył ramionami. Coś ukrywał, widziałem to, ale postanowiłem tym razem odpuścić, bo jaki miałoby to sens? Stwierdziłby, że jestem zbyt zdenerwowany i powinienem się przespać. Ot, cała rozmowa na ten temat. - Jechaliście autostradą do Manchesteru i zjechaliście na stację benzynową, tak?
- Mhm.
- I co potem? Ktoś was zaatakował.
- Jacyś goście z czarnej terenówki... Louis wiedział, Harry.
- Co wiedział?
- Wiedział, że coś jest nie tak. Ale ja go zignorowałem, wyśmiałem. To przeze mnie. - Widok znów mi się rozmazał, Harry zamienił się w jedną, wielką smugę. Pociągnąłem nosem, starając się coś jeszcze z siebie wydusić. - Byliśmy wtedy w toalecie na tej stacji. Były jakieś huki, teraz wiem, że to ktoś strzelał z pistoletu i Louis od razu to zrozumiał, ale ja nie. Chciał zachować ostrożność i szybko wyjść ze stacji, pobiec do samochodu, ale ja nas wydałem. Wylazłem stamtąd i zacząłem się śmiać, że jest kretynem. I wtedy zauważyliśmy obaj, że ktoś do nas biegnie. I strzela. Zrozumiałem dopiero wtedy.
- Co zrozumiałeś, Zayn? - Harry zadawał mi pytania tak cicho, że musiałem się dobrze w niego wsłuchać, żeby zrozumieć, o co mu chodzi.
- Zrozumiałem, że znowu chodzi o Louisa, że w coś się wpakował i chcą go zabić.
  Zabić. Takie proste słowo, a znaczenie jest takie... potężne, czyż nie?
- Ale nie udało im się to.
- To było tak zwane szczęście w nieszczęściu.
  Harry wstał i powoli okrążył łóżko Louisa. Stanął nad nim z drugiej strony i palcem wskazującym zaczął delikatnie dotykać jego wręcz porcelanową twarz, potem szyję, a skończył na miejscu, w którym miał gruby bandaż i większość pikających urządzeń podłączonych było do tego właśnie miejsca, to był taki główny punkt, do którego wszystko się sprowadzało. Było to pod jego piersią z prawej strony.
- Prawie w serce. - Powiedział tylko.
- Prawie. - Potwierdziłem cicho.
- Dlaczego masz bandaż na ramieniu? Też ci się oberwało?
  Przełknąłem ślinę. Dlaczego Harry zawsze musiał być taki szczegółowy? Bałem się tego pytania.
- Bo to jeszcze nie koniec.... ja...
- Mów - zachęcił.
- Ja Louisowi coś powiedziałem, bo... ugh, ja... powiedziałem mu, że... że ta cała sytuacja zaczyna mnie irytować.
- Mianowicie?
- Powiedziałem mu, że zaczyna mnie irytować fakt, że Louis cały czas ma kłopoty. I źle to zrozumiał.
- Mianowicie? - powtórzył, "kładąc" na mnie swoje przenikliwe spojrzenie. Czułem się jak w sądzie. Tylko, że Harry był jeszcze gorszy, niż najsurowszy, najbardziej ironiczny i najbardziej szczegółowy sędzia na świecie.
- Odebrał to jako oskarżenie go o wieczne problemy, że nam zawadza i uprzykrza życie.
- I?
- Stanął tuż przed tymi gościami. Jeden z nich miał broń. Celował w niego. Dostał w to miejsce. Wpadłem na Louisa, który i tak stracił przytomność. Osłoniłem go.
- I strzelił do ciebie.
- Przez przypadek.
  Zapadła cisza. Teraz pozostał tylko wyrok.
  Harry podszedł do drzwi i myślałem, że wyjdzie bez słowa z pokoju, nie zaszczycając mnie nawet wzrokiem, ale tak nie zrobił. Tuż przy framudze zwolnił i odwrócił się do mnie. Był totalnie spięty, zresztą od początku wizyty był... oddalony ode mnie.
- Zayn, rozumiem twoje samopoczucie.
  Prychnąłem.
- Nikt tego nie rozumie...
- Mylisz się, Zayn. - Przerwał mi ostro, czułem jego wzrok na sobie. Spojrzałem na niego i przez parę sekund mierzyliśmy się spojrzeniami w ciszy, aż w końcu Styles postanowił znowu się odezwać. Bo ja nie zamierzałem już nic mówić. - Mylisz się we wszystkim. A Louis się tego od ciebie nauczył. Wie coś, czego my nie wiemy i mamy tego skutek. Poza tym, jeśli Louis myślał, że umierając będzie spokój, to się pomylił. Nawet bardzo.
- Gdzie idziesz? - spytałem jednak, ignorując jego poprzednie słowa. Po co się dodatkowo denerwować?
- Po Liama i Nialla. Powinni też z tobą porozmawiać.
  Po tych słowach opuścił salę, zostawiając wciąż spiętą i lekko złowrogą atmosferę. Styles sprawił, że trochę wziąłem się w garść, ale zaniepokoiło mnie jego zachowanie. Patrzył w twarz Louisa w taki sposób, jakby coś... przypuszczał? Nie, to nie jest dobre słowo, tego nawet nie da się określić. Harry nie zachowywał się naturalnie, był dociekliwy, chociaż jak zawsze cierpliwy i spokojny. Chociaż... czy zawsze? Z tego, co kiedyś opowiadał mi Liam, Harry w szkole był niemiły i ironiczny, wręcz wredny. W sumie to zdążyłem poznać tego dawnego Stylesa, gdy byłem pierwszy (i ostatni) raz w tamtejszej nowojorskiej szkole. A potem to wszystko samo się potoczyło. Styles okazał się być wplątany w sprawę z Louisem, którego odnalazłem na placu między starymi blokami, w których zamieszkiwał w większości margines społeczny, a jeszcze przed tym przyplątał się chory na anoreksję Niall i Liam, u którego zamieszkałem. I jego urocza siostra Nicki.
  Stary, czy ty serio pomyślałeś: urocza? Może ten facet nie strzelił ci w ramię, ale w mózg?
  Pochyliłem się ponownie nad twarzą Louisa.
- Louis? - szepnąłem i delikatnie nim potrząsnąłem. - Louis.
  Jego twarz ani drgnęła. Zastygła w lekkim grymasie, nawet nie byłem w stanie sobie wyobrazić, jaki ból musiał odczuć, skoro mnie to ramię tak cholernie bolało, że myślałem, że umrę, a kulka z pistoletu tylko mi się w nie "wbiła", Louisa natomiast zraniła na wylot i to w znacznie gorszym miejscu. Dopiero teraz zauważyłem, że chłopak miał dosyć długie jak na faceta rzęsy, które kontrastowały się z jego jasną buzią. Przypomniał mi się młody Louis, gdy miał grzywkę na boku, a gdy spotkałem go po latach, miał już zaczesaną do góry. Teraz szła ona ku górze tylko delikatnie, ale większość kosmyków opadła na jego czoło. Gdyby nie spał, cały czas by je pewnie odgarniał, bo nie cierpiał, kiedy włosy zasłaniały mu oczy.
  Louis czasem przypominał mi jakiegoś drapieżnika. Skupiony, wszystko słyszał, wszystko widział. I czuł. I ta empatia, która już raczej do wcześniej wspomnianego drapieżnika niezbyt pasowała, prawie go zabiła.
- Louis, obudź się jutro, dobra? - westchnąłem ciężko, klepiąc go w ramię. Ciekawe, czy czuł? I czy słyszał? - Musimy pogadać.
  Spojrzałem na zegarek: 18:07.
  No cóż, Zayn, trzeba się ewakuować z Harry'm, Niallem i Liamem.

cdn

Dosyć mnie zaskoczył fakt, że każdy sądził, że Louis naprawdę umarł. Gdybyście się zastanowili nad ostatnimi zdaniami w rozdziale siódmym (czyli w tym, gdzie Louisa "zastrzelono") to zaczęlibyście wątpić. Dlaczego? Wystarczy przypomnieć sobie pierwszy lepszy film akcji, gdzie kogoś zastrzelono. Zabójca jest profesjonalistą i strzeli od razu w łeb, tj. w mózg, a ofiara nie zdąży nawet krzyknąć. Po prostu bum! I ofiara nie żyje. Louis zdążył się zdrowo wykrzyczeć i był gotowy na śmierć, był na nią nastawiony, był pewny, że umrze. Ból był tak intensywny, że chłopak stracił przytomność. I po co te nerwy? :D
Wciąż mnie martwi to, że tak mało komentujecie, a przecież codziennie mam minimalnie sto wejść. Zrobicie mi tą przyjemność i po prostu jeśli to czytacie, to napiszcie parę zdań, okej? Ucieszyłabym się jak dziecko, gdybym zobaczyła tutaj z 20 komentarzy jak kiedyś.
Dzięki z góry :)