- Jak to jest z bohatera zamienić się w ofiarę?
- Czy zdaje sobie pan sprawę z tego, że pańska obecność naraża życie wielu ludzi?
- Jakie ma pan plany? W Stanach niedługo rozpoczną się wybory na prezydenta, czy weźmie pan w tym udział?
- Czy czuje się pan winny?
- Proszę pana, niech pan...
Tłum dziennikarzy i ja jeden- to nie mogło się udać. Chociaż za mną stał Zayn, Niall, Liam i Harry, to ich obecność była nieodczuwalna. Poczułem się samotny, ta sytuacja przypominała mi moją pamiętną rozprawę- wszyscy nastawieni przeciwko tobie, może masz poru sojuszników, ale i oni nie są w stanie ci pomóc. Przyjaciela masz tylko teoretycznie, bo w praktyce się nie sprawdza.
Zostałem zaatakowany ostrymi słowami, setkami pytań i jednyn, wielkim wrzaskiem. Nie wiedziałem, że moja obecność w szpitalu była aż tak wielką sensacją, że w ogóle ja byłem aż taką sensacją, nawet w Wielkiej Brytanii, która nie ma zasadniczo żadnych powiązań politycznych z USA.
Blask fleszy zaczynał mnie już drażnić, ale nic nie mówiłem. Pierwszy raz dano mi prawo do wypowiedzenia się, a ja z tego nie skorzystałem. Stałem i jak zahipnotyzowany słuchałem coraz bardziej kontrowersyjnych pytań, padły nawet pojedyncze o moich rodzicach, gdzie są i czy się ze mną kontaktują.
Czy zdaje sobie pan sprawę z tego, że pańska obecność naraża życie wielu ludzi?
Dlaczego wzięliście go pod swoje skrzydła? Jest tylko wrzodem na dupie.
Nie ma z niego żadnego pożytku.
Louis Tomlinson, facet, który wykorzystał przyjaciół, żeby zdobyć sławę i przede wszystkim wolność.
- Dosyć tego - warknął ktoś za mną. To był Zayn, który z całej siły wepchnął mnie spowrotem do szpitala. - Wychodzimy tylnymi drzwiami, ktoś z personelu nas odprowadzi.
- Co za szczury! Wszędzie się wepchną.
- Nie dają nam spokoju od dwóch tygodni, bo czekają na Louisa.
Chłopaki domyślili się, że przeżyłem szok i w drodze do tylnego wyjścia zdążyli zmienić temat rozmów dwa razy. To było takie sztuczne, że po paru minutach uciszyli się na dobre.
Nie domyślili się jednak, że w mojej głowie zaczął powstawać desperacki plan, który prosił się o wcielenie go w życie. Z jednej strony była to zdrada przyjaciół i tak naprawdę samego siebie, ale czułem, że była to ostatnia deska ratunku.
Rzeczywistość była taka: albo dożyję do swoich urodzin, albo nie.
Samantha
- Obudź się, jesteśmy chyba na miejscu.
Wiecznie ironiczny ton głosu Arty'ego zadziałał na mnie natychmiastowo- uniosłam się na przednim siedzeniu jego samochodu, którego czule nazywał "Rangusiem" i rozejrzałam się po okolicy.
Chłopak zatrzymał się na podjeździe dużego domu, który kiedyś musiał wyglądać naprawdę nieźle, ale po ostatniej wizycie nieproszonych gości, wyglądał, mówiąc delikatnie, niespecjalnie.
- Bardziej na widoku zaparkować nie mogłeś? - burknęłam pod nosem i wyszłam z samochodu, trzaskając drzwiami.
- Te, Sam, nie pozwalaj sobie. To ja jestem tutaj szefem!
- Prędzej Zatzmichen, a nie ty. Daj mi klucze.
- Klucze Rangusia czy tej brzydkiej chałupy?
- Brzydka? Czy ja wiem? - weszłam do ogrodu. - I bez żartów, po cholerę mi kluczyki do twojego jeżdżącego złomu?
- Nie wiedziałem, że "jeżdżące złomy" stoją za sto patyków. I tak nie masz prawa jazdy.
- Co nie znaczy, że nie potrafię kierować samochodami.
- Ta, jasne. Gdybyś potrafiła, to byś zdała egzamin od razu, a nie po pięciu nieudanych próbach dałaś sobie z tym spokój.
- Nie rozmawiajmy o moich egzaminach. Otwórz drzwi.
- Tutaj nawet nie trzeba nic otwierać, nikt nie wziął się za porządki. Okna wciąż potłuczone, syf taki, że głowa mała.
W sumie chłopak ma rację.
Bez słowa wspięłam się na parapet i prześlizgnęłam się przed potłuczone okno. Rozejrzałam się po pomieszczeniu: kiedyś musiała być to kuchnia, wnioskując po stojącej lodówce, piekarniku i blatach. Sceneria ta kojarzyła mi się z drugą, ewentualnie pierwszą wojną światową, kiedy ludzie musieli natychmiastowo opuszczać swoje domy, bo był nalot. Jeszcze niedawno tętniło tutaj życie, wszystko odbywało się w zwykłym, codziennym trybie, ale nawet w tej monotomii była namiastka czegoś niezwykłego, niepowtarzalnego.
- Ktoś tutaj był przed nami - odezwał się Arty, wchodząc po schodach na piętro.
- No co ty? - warknęłam. - Myślisz, że zostawiliby taki wypasiony dom i mnóstwo ważnych dla nich rzeczy, nie zabezpieczając tego wszystkiego? Tutaj może wejść każdy.
- Widocznie im nie zależy.
- Idiotami nie są i myślę, że doszli już do jakichś wniosków i postanowili stąd wyjechać. Na dobrą sprawę to nic ich tutaj nie trzyma.
- Jak myślisz, jaki podjęli następny krok?
- Nie obchodzi mnie to.
- Sam, dziewczyno, bierzesz udział w spisku przeciwko Tomlinsonowi, a nie bierzesz pod uwagę istotnych aspektów?
- Kretynie, mówiłam ci już milion razy, Joelowi zresztą też, że nie obchodzi mnie ani Louis, ani żaden chłopak z jego paczki. Nie obchodzi mnie ich życie ani historie rodzinne. Nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie fakt, że zostałam niefajnie zaszantażowana przez tego grubego, ohydnego dziada.
- Godząc się na wzięcie udziału w zamachu na życie prezydenta kilkadziesiąt lat temu, wiedziałaś, na co się godzisz i doskonale znałaś Joela. Skąd teraz ta zmiana?
- Zmądrzałam.
- Bez żartów. To do ciebie niepodobne.
Ignorując jego przesiąkniętą sarkazmem uwagę, usiadłam na chwilę na pufie, która stała na korytarzu, otworzyłam skórzaną teczkę i wyjęłam z niej laptopa. Otworzyłam go, włączyłam, wpisałam parę haseł zabezpieczających i podałam sprzęt Arty'emu.
- Sam z nim pogadaj. Wszystko zostało zabrane i nie ma żadnych śladów.
- Ślady zawsze są, ale głupie baby tego nie widzą - mruknął pod nosem i połączył się z Joelem na videorozmowę.
- Joel jest dziwny. Przecież FBI wciąż może mieć na niego oko, podsłuchiwanie videorozmów to dla nich nic trudnego. A mimo to wciąż jest pewny, że nic się takiego nie stanie - zauważyłam.
- Nie bez powodu wpisujesz tyle długich haseł, zanim ostatecznie zalogujesz się do systemu. Ma facet swoje sposoby. - Wzruszył ramionami.
Otworzyłam drzwi do pokoju znajdującego się na końcu korytarza- był to do niedawna pokój Tomlinsona, wywnioskowałam to po panującej w nim anarchii.
- Arty? - odezwałam się. - Właściwie to dlaczego ty tu jesteś?
- Co? - nie zrozumiał i spojrzał na mnie uważnie.
- Wiem, że nie chcesz zabijać i ciebie też nie interesuje Tomlinson i cała ta zgraja chłopaków. Ciebie Joel nie zaszantażował, mogłeś odejść. To niesprawiedliwe.
- Sprawiedliwość jest niewygodna.
- Czyli chodzi ci tylko o to, że taki tryb życia jest po prostu wygodny? Znosisz Joela i jego nienormalne pomysły, spełniasz jego polecenia, bo tak jest ci na rękę?
- Dokładnie. - Wzruszył ramionami. Westchnęłam ciężko. - Poza tym, ty też nie masz się czym chwalić.
- Wiem.
- Gdybyś chciała, to już dawno byś z tym wszystkim skończyła.
- Co? Zatzmichen trzyma mnie tu siłą, gdybyś tylko...
- Daj spokój, Samantha. Szantaż nie jest usprawiedliwieniem. Bo co? Bo jak stąd pójdziesz, to twoja rodzina dowie się o twoim niecodziennym sposobie na zarabianie kasy? Bo może wsadzą cię do więzienia? I ty masz czelność mówić o sprawiedliwości? Sama postępujesz nie fair, moja droga Sam. Gdyby tak bardzo zależało ci na sprawiedliwości, to dawno byś już była w pudle, a twoi rodzice nie chcieliby się do ciebie przyznawać. Albo wręcz przeciwnie, byliby z ciebie dumni, bo twoje dawne działania można w sumie usprawiedliwić, wykorzystując dzisiejszy stan USA. Chciałaś zakończyć beznadziejne, polityczne działania, och, jak dumnie to brzmi, Samantha, żeńska kopia Tomlinsona! Może nawet nie poszłabyś do więzienia? Nawet rozprawy byś teraz nie miała, bo konstytucja się rozpadła. I na czym mógłby opierać się sędzia? Hm? Oszukujesz samą siebie. Chcesz sprawiedliwości? To wyjdź na światło dzienne i pokaż swoją szpetną duszę. Jeśli jednak dbasz tylko o swoje sprawy, tak jak ja, to siedź cicho na tym swoim kościstym tyłku i idź szukać ciekawych papierków Louisa dla Joela.
- Pomyśleć tylko, że kiedyś chciałeś iść do wojska i bić się w Afganistanie.
- No. Ale to byłoby zbyt męczące. I pewnie by mnie postrzelił jakiś Arab już pierwszego dnia wojny. Nie nadaję się na żołnierza.
- Ale masz jakąś wiedzę na ten temat.
- Mam. Idź szukać, bo połączyłem się z Joelem, zachowaj chociaż pozory, że chcesz pracować dla niego, leniwa dupo.
- On doskonale wie, że nie chcę z nim współpracować - warknęłam i odwróciłam się na pięcie, wkraczając do pokoju, w którym panował totalny chaos. Zbite szkło leżało na drewnianej podłodze, porozwalane meble, gdzieniegdzie leżały piórka, które wyleciały z pociętych poduszek.
- Hej, Joel, jesteśmy na miejscu - odezwał się Arty, a na jego twarzy pojawił się ten kretyński uśmieszek. Arty był przystojny tylko wtedy, kiedy szczerze, serdecznie się uśmiechał- czyli prawdę mówiąc, to rzadko pokazywał, jak hojnie obdarzyła go matka natura.
Schyliłam się nad biurkiem i zaczęłam otwierać wszystkie szufladki, ale nic nie znalazłam. Tak samo było z komodą, szafką nocną, regałami i półkami, na których stały tylko książki o tematyce politycznej, wojennej i psychologicznej. Przewertowałam wszystkie, nie wyleciała z nich jednak żadna karteczka, ani żaden fragment tekstu nie został wyróżniony, co mogło by dać nam jakieś wskazówki. Uważnie spojrzałam za meble, pod meble, przejechałam wzrokiem po ścianach, szukając jakiegoś uwypuklenia czy czegoś w stylu ukrytego sejfu, ale nic z tych rzeczy. Pod syfem na podłodze również nic się nie kryło, w poduszkach nic nie zostało schowane.
- Tu nic nie ma - powiedziałam do Arty'ego.
- Szukaj uważniej, zawsze coś jest - skrzywił się.
- Mógłbyś zajrzeć do innych pokoi - zdenerwowałam się. - Na miejscu Tomlinsona też nie chowałabym niczego w swoim pokoju!
- Nie pomyślałaś o tym, że Louis przewidział, że będziemy tak myśleć i będziemy szperać po innych pokojach, a jego przeszukamy niedokładnie?
- Weź już nie wymyślaj - prychnęłam. Szłam w kierunku balkonu, kiedy potknęłam się o coś na podłodze. A właściwie... to o podłogę.
Zaintrygowana ukucnęłam nad tym miejscem, podniosłam leżący na nim kawałek firanki i uważnie się przyjrzałam. Jeden panel podłogowy nie przylegał do sąsiednich tak jak wszystkie inne. Długim paznokciem podważyłam go, a on odskoczył. Moim oczom ukazał się mały schowek, w którym nie zmieściłoby się nic formatu A3. Leżał tam niewielki, ale za to gruby notes. Zerknęłam na Arty'ego, ale on skupił całą swoją uwagę na Joelu, więc nic nie mówiąc, wzięłam zeszyt do ręki i zaczęłam go wertować, a z wnętrza wypadło parę poskładanych kartek. Sięgnęłam po jedną.
Louis, nie wiem, czy to przeczytasz, ale jeśli tak, to proszę Cię: odpowiedz mi. Co to w ogóle ma znaczyć? Dlaczego policja cię aresztowała? To znaczy... ja... rany, nie wiem, co powinienem napisać. Po prostu... Louis, jeśli mogę Ci pomóc, to nie bój się mnie o to zapytać, przecież dobrze wiesz, że zawsze pomogę.
Zayn
Zmarszczyłam brwi.
- Co to jest? - mruknęłam, chwytając drugi zwitek papieru.
- Coś masz? - zapytał Arty.
- Nie.
- To po co tam klęczysz? Szukaj dalej.
- Dobra.
Louis, nie odpowiedziałeś. W sumie to niepotrzebna mi Twoja odpowiedź, bo nie tylko mnie interesują Twoje losy, ale cała Ameryka żyje faktem, że zabiłeś trzy dziewczyny.
Mam tyle pytań, że nawet nie chce mi się ich zadawać, bo i tak nie odpowiesz.
Wiesz kto.
Louis, nie pozwolono mi się z Tobą zobaczyć, nie mam nawet pewności, czy dostajesz te kartki, ale musisz wiedzieć, że o Tobie nie zapomniałem i chcę z Tobą porozmawiać.
Tomlinson, ty tępaku. Zapomniałeś, jaki mam adres? Nie wierzę telewizji ani prasie. Wierzę, że tego nie zrobiłeś. Przecież Ty nie potrafisz się nawet bić!!!
Louis. Żyjesz?
Lou, nie zapomnę Cię.
Zayn wysyła mi kartki, a mi nikt nie pozwala odpowiedzieć. Ani pisemnie, ani słownie, czyli poprzez widzenie. W tym więzieniu w ogóle jest widzenie? Nie wiem. Dni są szare, bez wyrazu, nie widzę sensu w swoim istnieniu, w swoim życiu. Czuję się, jakbym był zakneblowany, nie mogę nic mówić.
Codzienna rutyna- wczesne wstawanie, jedzenie, jakieś roboty, godzina na świeżym powietrzu, jedzenie, siedzenie w celi albo na więziennym "boisku", jedzenie, kibel, spanie. Aha, zapomniałem jeszcze o wysłuchiwaniu bzdet chorych psychicznie ludzi. Gościu naprzeciwko mojej celi zabił swoje dzieci i żonę. Dlaczego? Bo się wkurzył, a alkohol dodał mu poweru. Zabawne.
Więzienne żarty są przesycone cierpkością i seksualnymi podtekstami. Może umarłem, a to jest moje piekło?
W tym więzieniu nie można ryczeć. Albo zleją cię "kumple" obok, albo strażnik. Ogólnie to więzienni strażnicy zazwyczaj są facetami niewyżytymi, którzy chcą wyładować frustrację rodzącą się z życiowego niepowodzenia na ludziach, którzy nie mają dobrej przeszłości i przyszłości też nie będą mieć. Ciągnie swój do swego. Jedyna różnica między strażnikiem więziennym a samym więźniem jest taka, że strażnik nie posunął się do złamania prawa. Chyba, że te prawo złamał, ale uszło mu to na sucho, bo ma znajomości. Na tym polega polityczny, amerykański paradoks. Równość wobec prawa istnieje tylko teoretycznie, jest wydrukowana na papierku, ale nikt nie dba o to, żeby wprowadzić te słowa w praktykę, dać im życie i rozwijać je.
Każdy dba o swoje interesy.
Minął rok od ostatniego listu Zayna. Na jego miejscu też bym się nie zadawał z takim facetem, jakim jestem.
Moje drugie urodziny spędzone w więzieniu. Nie było tortu, świeczek ani wyśpiewanego "sto lat". Prezentem było dostanie z pięści w mordę.
Tak z sympatii.
Święta tutaj też nie istnieją. To jest drugi świat, zapomniany przez Boga.
Za dwa tygodnie kończy się marzec. Uciekam...
W tym miejscu wypisał się długopis. Schowałam kartki do notatnika wypchanego po brzegi zdjęciami, czyli tak naprawdę do starego albumu. Fotografie były różne, głównie (jak się domyśliłam) Tomlinsona i Zayna, którego rysy twarzy były bardzo charakterystyczne. Tak naprawdę to cała piątka tych chłopaków wepchnęła swoje zdjęcia do jednego albumu, żeby była taka pamiątka i symbol, że są jak rodzina.
A ja należałam do grupy osób, która miała zwyczajnie rozbić tą rodzinę.
Bez słowa owinęłam zeszyt marynarką, żeby nie zobaczył go Arty. Cicho zamknęłam schowek, kładąc na nim panel, wstałam i omijając leżące szkło, wyszłam z pokoju, trzymając pogniecioną marynarkę w objęciach.
- Nic? - upewnił się chłopak. Pokręciłam głową.
- Nic - potwierdziłam.
- Trudno. Spóźniliśmy się. Joel dał mi znać, że nasza wielka piątka wylatuje do Paryża, wyśledził ich ten nasz... eee... jak on miał na imię? Ten co dwa razy nie potrafił strzelić do...
- Wiem, o kogo ci chodzi - przerwałam mu. - Wylatują do Paryża, ta?
- No. Chłopak leci z nimi, żeby nie stracić ich z oczu, musimy być na bieżąco. Ty wracasz do USA, a ja w razie wypadku zostanę w Londynie.
- Kiedy wylatuję?
- Już dzisiaj wieczorem. Nic tutaj po tobie, jeśli Tomlinson będzie w Paryżu.
Nawet się ucieszyłam wizją powrotu do Stanów. Czułam się tam swobodniej i bezpieczniej, zwłaszcza w Nowym Jorku, którego plan znałam na pamięć.
- A tobie nie jest zimno? - zauważył, że trzymam marynarkę w ręku, odsłaniając gołe ramiona, bo miałam jedynie bluzkę na ramiączka.
- Jest teraz w sam raz. Schowaj laptop do teczki i zawieź mnie do hotelu, muszę się spakować.
- Oczywiście - mruknął Arty. - A o tym zeszycie Joel nie musi wiedzieć - dodał, puszczając oczko. - No co? Nie patrz się tak na mnie, rób co chcesz, co mnie jakieś więzienne liściki Tomlinsona obchodzą. Twój problem.
- Dzięki. - Powiedziałam tylko i powoli zeszłam po schodach.
Arty jednak potrafi być w porządku, o ironio.
Liam
Nawet nie wiedziałem, że Heathrow jest takie ogromne- doszedłem do tego wniosku, siedząc już czterdzieści minut, czekając na odprawę. Czerwone krzesło zaczynało mnie denerwować, więc często wstawałem i spacerowałem między stanowiskami obsługi klienta, stoiskami na ulotki i tablicami informującymi o przylotach i wylotach samolotów.
Louis wygodnie rozłożył się na trzech krzesłach i czytał gazety, Harry zaglądał mu przez ramię i najprawdopodobniej też śledził wzrokiem pojedyncze artykuły, Niall wpatrywał się w wielkie okno, a właściwie była to szklana ściana, słuchał muzyki przez słuchawki i wystukiwał stopą rytm, natomiast Zayn bazgrał coś po jakimś zeszycie. Wydawać się mogło, że tylko ja byłem taki niecierpliwy.
- O której jest odprawa? - zapytałem się dziesiąty raz o to samo.
- Siedemnasta pięć - odpowiedzieli jednocześnie Zayn, Louis i Harry. Niall pewnie nawet nie usłyszał pytania.
- Usiądź na tyłku, Liam - ziewnął Harry. - Weź jakąś gazetę.
- Nie mam humoru do czytania - burknąłem, ale usiadłem naprzeciwko nich. - W ogóle nie mam humoru do niczego.
- Prześpisz się w samolocie - odezwał się Zayn.
- Taaa, dwie-trzy godziny spania mi nie wystarczą.
- To odpoczniesz w Paryżu.
- Najpierw trzeba dostać się do tego Paryża. Ej, Liam, twoja ciotka mieszka na przedmieściach, czy w centrum? - zabrał głos Niall, który wepchnął słuchawki do kieszeni bluzy.
- Centrum.
- Coś bez entuzjazmu jesteś.
- Dlaczego miałbym się cieszyć? Półtora tygodnia u wiecznie marudzącej ciotki? To ma sprawić, że będę pełen entuzjazmu?!
- A ty co powiesz, Lou? - Styles szturchnął chłopaka w ramię.
- Też mi się nie chce tam lecieć - powiedział. - Nic mi się nie chce.
- Boję się, że podróż źle wpłynie na jego samopoczucie - Zayn zmarszczył brwi.
- Wpłynęłoby, jeśli miałbym siedzieć w samolocie z dziesięć godzin. Ale to będą maksymalnie trzy godziny. Nie róbcie dramatu, dobra?
- Zostałeś prawie postrzelony z mojej winy, byłeś w śpiączce, a ja mam nie robić dramatu. Trzymajcie mnie, bo zaraz zrobię mu kolejny dramat, ale z twarzy.
- Zayn, do ciężkiej cholery, rozmawialiśmy na ten temat. - Louis podniósł się, rzucił gazetę na stolik i podszedł do Malika. - Mamy mnóstwo problemów na głowie, a jeśli masz zamiar dodatkowo użalać się nad sobą i rozpamiętywać przeszłość, to wiedz, że w niczym mi, nam nie pomożesz.
- Z Nicki też rozmawiałeś, co?
- A co to ma do rzeczy?
- Nic. - Zayn wyszczerzył się. - Coś mi mówi, że Louis Tomlinson odzyskuje siły.
- Zaraz mi te siły opadną, bo widzę nadchodzącą dziennikarkę.
W tym samym momencie rozległ się głos kobiety informujący o rozpoczętej odprawie dla ludzi, którzy wylatują do Paryża.
- Spadamy stąd - rzucił Lou, złapał swoje bagaże i poszedł.
- Mówiłeś coś, że Lou odzyskuje siły? - mruknąłem do Zayna. Malik przewrócił oczami.
- Ta. Tylko żeby nie pozbył się nadmiaru energii w zły sposób.
- No właśnie. - Westchnąłem.
cdn
zostaw komentarz! (;